autor: Cold Lady » listopada 29, 2014, 3:47 am
To wywiad przeprowadzony z Jerrym Shirley rok temu. Głównym tematem było wznowione wydanie "Performance: Rockin' the Fillmore"
"Już od jakiegoś czasu chodziły mi po głowie myśli, żeby chociaż rozejrzeć się co mieliśmy i zmiksować to do nowoczesnych standardów, z nowoczesnym wyposażeniem, ponieważ teraz można zrobić o wiele więcej niż kiedyś. Wytwórnia płytowa została przekonana aby zajrzeć do naszej dyskografii w odpowiedni sposób, jeśli chodzi o ponowne zmiksowanie i opakowanie- w jakości jaka jest oferowana tym wykonawcom z samego szczytu -The Stones, czy The Who itp. Dlatego wznowione wydanie oznacza "zrobione jeszcze raz w najlepszy możliwy sposób". Sugestie były następujące. Po pierwsze aby zrobić to z albumem, który jest faktycznie najlepiej znany, czyli albumem live. W tym czasie Peter(Frampton) się zaangażował, a pomysł bardzo mu się spodobał. To pod jego wpływem tak myślę wytwórnia dała się przekonać, że trzeba to zrobić znakomicie. Nie można było tak po prostu dorzucić starych miksów jeśli miały być wydane wszystkie cztery koncerty, a to właśnie chcieliśmy zrobić. Więc razem zaczęliśmy nad tym pracować. Głównie to jego najnowszy inżynier/producent wykonał techniczna stronę z Peterem w USA, a potem oni wysyłali mi kopie do mojego komputera, a ja się na ich temat wypowiadałem "tak, świetnie", "nie, niezbyt dobrze' lub "może to a może tamto' i nasza współpraca postępowała całkiem szybko. Jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego efektu, jak do tej pory odbiór jest fantastyczny. Trzymając kciuki, jeszcze nie było złej recenzji, wszędzie pięciogwiazdkowe recenzje, w tym w Rolling Stone! Jestem zdumiony, bo oni zawsze nas nienawidzili!.
W tym momencie box-set, odpukać w niemalowane drewno, sprzedaje się fantastycznie. To wstrząsnęło wszystkimi...ani my, ani wytwórnia płytowa, nikt się nie spodziewał, że tak dobrze pójdzie."
Co takiego wyjątkowego było w Fillmore i czy to było jedno z ulubionych miejsc do występowania?
"Tak, to było nasze ulubione miejsce, bez cienia wątpliwości. Zostało specjalnie zbudowane, tak aby miało świetną akustykę, a do tego było tak dobrze prowadzone przez Billa Grahama i jego ekipę, bardzo profesjonalnie. Miało najlepsze nagłośnienie w całym kraju, najlepsze światła, najlepszą ekipę od świateł. Dbano o ciebie najlepiej a widownia była wspaniała. Wszystko w tym miejscu było bezbłędne. Idealna ilość ludzi - myślę że było tam około 2000 ludzi, coś w tym rodzaju. Było naprawdę doskonale- urocze, urocze miejsce..."
Siedem piosenek, które się znalazły na płycie z 1971 roku to "Four Day Creep", "I'm Ready", "Stone Cold Fever", "I Walk On Gilded Splinters", "Rollin' Stone", "Hallelujah I Love Her So" i "I Don't Need No Doctor", a nowa kompletna edycja daje fanom nie tylko szansę usłyszeć - z trzema wyjątkami- cztery różne wersje tych piosenek, ale także zaobserwować jak cudowne sceniczne pogawędki Stevea Marriotta różnią się za każdym razem.
"Jedyna piosenka, która została tylko raz wykonana to "Stone Cold Fever"" przypomina perkusista, który ostatnio opublikował swoją autobiografię "Best Seat in the House: Drumming in the '70s with Marriott, Frampton, and Humble Pie" "i to było podczas pierwszego show drugiej nocy. Musieliśmy skrócić występ, gdyż z jakiś powodów koncert się opóźniał... więc wyrzuciliśmy z setu dwie nasze długie piosenki "I Don't Need No Doctor" i "Rollin' Stone" i zastąpiliśmy je "Stone Cold Fever". Tak więc są trzy wersje "I Don't Need No Doctor", dwie wersje "Rollin' Stone" i jedna wersja "Stone Cold Fever", natomiast reszta jest w czterech wersjach.
I zabawne jest to, że rzeczą którą ludziom najbardziej imponuje jest najdłuższa piosenka na płycie "I Walk On Gilded Splinters", ponieważ ona podąża w różne miejsca, jest jak mini-opera, jak to w tamtych czasach nazywano. Utwór trwa 27 minut i przewijają się przez niego rożne piosenki, za każdym razem jest inaczej. Więc to także dodaje zainteresowania..."
"To było dla nas zupełnym zaskoczeniem" wykrzykuje Jerry, komentując odejście z zespołu Petera Framptona niedługo po gigach w Fillmore. "Dużo o tym rozmawialiśmy i teraz jest to jak zeszłoroczny śnieg, ale w tamtym czasie nie myślałem, że rzeczy zaczynały mu tak przeszkadzać, do tego stopnia, iż był gotów opuścić zespół. Ale należy mu się uznanie, gdyż dał z siebie wszystko dla zespołu, do dnia kiedy rzeczywiście odszedł. Przez tamten czas nagraliśmy płyty, byliśmy na trasie z Grand Funk i graliśmy w takich miejscach jak Hyde Park, Shea Stadium i The Hollywood Bowl... Po prostu byś nie przypuszczał, że ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby opuścić zespół w takiej sytuacji, w momencie wypuszczenia na rynek płyty, która przez wszystkich była typowana, że przynajmniej będzie sobie dobrze radziła.. a on to zrobił, odszedł, właściwie odszedł zanim płyta została wydana.
Peter by wam całkiem szczerze odpowiedział, że od kiedy dobrze nam zaczęło iść, to z pewnością nieraz płakał przed zaśnięciem 'o nie, co ja zrobiłem?!'
Ale kilka lat później, udowodnił że decyzja była rozsądna. Często się zastanawiałem jacy byśmy byli, gdyby on pozostał w zespole...ale pozostaliśmy świetnym bandem, ponieważ Clem Clempson jest cudownym gitarzystą."
Jako że album okazał się dużym sukcesem (nawet osiągając 21 miejsce na liście Amazon zanim wyleciał z niej za sprawą wyprzedania wszystkich egzemplarzy), czy są jakieś plany w toku aby nagrodzić legiony fanów Humble Pie- tych starych jak i nowych- innym nieopublikowanym materiałem?
"Cóż możemy mieć nadzieję" odpowiada wytrawny muzyk (Jerry zaczął się uczyć gry na perkusji w wieku dziewięciu lat), który pracował również z ludźmi jak Syd Barret, David Gilmour, Sammy Hagar, John Entwhistle, a ostatnio z z The Deborah Bonham Band.
"Jesteśmy teraz w trakcie rozmów z wytwórnią płytową Universal, o sposobności ujęcia całej naszej dyskografii w box-set- wszystko co kiedykolwiek wydaliśmy. Jeśli pomysł wypali, to będę bardzo szczęśliwy...tak długo jak będziemy mogli użyć tego samego zespoły do zrobienia miksów i wszystkiego... więc są rozmowy na ten temat. Ale w żaden sposób nie jest to zawarta umowa, ale trwają prace i miejmy nadzieję że się ziści gdzieś za rok czy dwa lata."
Na koniec zapytałem dumnego ale bardzo bezpretensjonalnego rock'n'rollowca jakie są jego najmilsze wspomnienia związane z nieżyjącymi kolegami Stevem Marriottem i Gregiem Ridleyem, którzy zmarli w 1991 i 2003 roku?
"Oni byli moimi najlepszymi kumplami i traktowali mnie jak równego sobie, co oczywiście było absurdalne ponieważ byli o tyle lepsi niż ja kiedykolwiek będę, byli najwyższej klasy muzykami. Byłem naiwną osobą w porównaniu do nich, ale nigdy nie robili sobie ze mnie żartów z powodu, że byłem żółtodziobem. Traktowali mnie jakbym był pro, a ja na to odpowiedziałem i naprawdę szybko stałem się profesjonalistą. Byli po prostu super miłymi ludźmi. Steve niestety, jego zachowanie stawało się dziwne gdy zbyt wiele wypił ale to było później. Kiedy go poznałem wcale taki nie był. Ubóstwiałem go jak starszego brata, a Greg zawsze był dla mnie jak starszy brat... granie na jednej scenie co noc z muzykami takiego kalibru było przywilejem."