Nie istnieją żadne posty dla tego tematu
Moderator: mods
Słyszałem te głosy wcześniej. Główny wokalista brzmi bardzo przyjemnie. Wiedziałem, że muszą to być The Small Faces. Miałem zamiar się zapytać, czy w zespole jest też dziewczyna! Ich muzyka jest bardzo funkowa, ale na początku brzmi jakby śpiewała dziewczyna. Piosenka ma bardzo dobry beat. Chórki i perkusja....("The backing voices and the drumming give it away" nie jestem pewna jak to przetłumaczyć ). Boże, co tam się dzieje. Oni robią jedną ze sztuczek Mrs Miller, zwalniając prędkość. To spowolniony sopran! i ciężko przewidzieć, czy piosenka stanie się hitem. Kiedy tu przyjechałem oni promowali Sha La La La Lee, My Minds Eye i tego typu rzeczy. Teraz nie wydaje się, by robili zbyt wiele. (Hendrix pewnie odnosił się do okresu, kiedy Small Faces zmieniali managera i wytwórnię płytową). Poznałem tego małego "kota" z grupy (chodzi o Steve'a). Oni wszyscy są tacy mali. Ale nie zachowują się w taki sposób. To są bardzo ekstra (jak przetłumaczyć "groovy"?) "koty". Mam nadzieję, że sobie poradzą, ponieważ są bardzo dobrym zespołem, zwłaszcza pod względem wizerunku. Powinni bardziej wycentrować uwagę na głównym wokaliście. Postaram się napisać jakieś piosenki dla nich (no szkoda, że nigdy do tego nie doszło...).
"Bycie studiu ze Small Faces było absolutną przyjemnością i niezłym odjazdem: Wspaniała muzyka i świetny ubaw. Z radością przyglądałem się koleżeństwu w zespole, a ich etos pracy był nadzwyczajny. Bawiliśmy się świetnie w studiu, ale oni byli jednocześnie bardzo poważni jeśli chodzi o ich muzykę, a płyty Small Faces to ukazują. Piosenki były niesamowite, a Steve Marriott miał, bez cienia wątpliwości, jeden z najwspanialszych głosów w historii muzyki rockowej. On razem z Ronnie Lanem idealnie się dopełniali w studiu, a ich wiedza i pasja dla bluesa i R&B była nieograniczona. Bardzo się cieszę, że to DVD zostało wydane, aby rzucić światło na jeden z tragicznie niedocenianych zespołów lat 60tych. Ci, co znają wspaniała muzykę, kochają Small Faces. Oni zasługują na każdy honor, którym możemy ich obdarować."
Ogólne uwagi:
Podczas tego roku szkolnego głównym celem Steve'a było wykonywanie jak najmniej pracy i bycie tak wielkim utrapieniem jak to tylko możliwe. Wydaje się nie być szczęśliwym, dopóki nie znajduje się w centrum uwagi. Uzyskał dziewiątą pozycję w klasie nawet się nie starając. Jeśli przyłożyłby się do pracy, mógłby być na samym szczycie listy lub możliwe, że w przedziale A. Mam nadzieję, że w przyszłym roku odwróci on swoje perspektywy i włoży duży wysiłek aby udoskonalić swój standard pracy oraz swoje zachowanie.
agrypa pisze:Ciekawe. Prawie identyczna nauczycielska opinia mogl pochwalic sie Brian Jones.
Nie istnieją żadne posty dla tego tematu
Steve- ile miałeś lat grając w sztuce Oliver?
"Trzynaście! Powodem dla którego kontynuowałem aktorstwo było to, że moja szkoła się spaliła, za co zostałem obwiniony. Czyż nie jest to marzenie dziecka? To wszystko przydarzyło się Steve'owi! Oto co się wydarzyło- zazwyczaj szedłem na papierosa na piętro do pracowni sztuki, gdzie znajdował się nieszczelny (pojemnik?) z gazem. Wiesz, zazwyczaj wrzucaliśmy końcówkę papierosa do otworu, tym razem niedopałek przedostał się do rury z gazem i wszystko k*** wyleciało w powietrze. Więc potem nie miałem szkoły, do której mogłem uczęszczać. Skończyło się na szkole teatralnej, za którą musiałem płacić. Wiesz, tam jest mnóstwo bogatych dzieciaków. Ich mamy lub ojcowie je tam umieszczają, jeśli nie dostały się do Eton czy Harrow. Ja jednak musiałem na nią zapracować. Zazwyczaj małe bogate dzieci obrywały ode mnie ze względu na słodycze. Oddajcie mi swoje słodycze. Chce przez to powiedzieć, że zostałem przymuszony do aktorstwa.
Brzoza pisze:Takie właśnie teraz jest dziennikarstwo - pod publikę...
Nazywam się Steven Van Zandt. Jestem tutaj aby wprowadzić the Small Faces i the Faces do Rock and Roll Hall Of Fame.
Nie potrafię czytać. Kocham Cleveland! Nie można tutaj znaleźć miejsca do parkowania!
Niewiele zespołów dostaje drugie życie. W tym przypadku jestem pewien, że posiadanie dwóch spośród najwspanialszych białych soulowych wokalistów w historii rock&rolla Steve'a Marriotta i Roda Stewarta na pewno pomogło. Steve był dziecięcym aktorem i zrezygnował z bardzo dobrze zapowiadającej się kariery aktorskiej. Zadecydował, że muzyka bardziej pasuje do jego ADD (deficyt koncentracji uwagi bez zachowań nadpobudliwych i impulsywnych) - na długo zanim stało się to modne. Założył grupę R&B the Moments i zaczął pracować w sklepie muzycznym.
Zrządzenie losu sprawiło, że do sklepu wszedł Ronnie Lane, a Steve Marriott sprzedał mu pierwszą gitarę basową, wtedy już znali się z widzenia. Steve pamiętał Ronniego i perkusistę Kenney Jonesa z grupy the Outcasts. Aby skrócić długą historię, zaczęli razem jammować, a znajomość zacieśnili dzięki kolekcji płyt Marriotta i założyli nową grupę the Small Faces.
Gdy nie układała im się współpraca z pierwszym klawiszowcem, złapali Iana McLagana z Boz & the Boz People, wszyscy ich pamiętacie. Tak, ponieważ tak się złożyło, że był świetnym keyboardzistą. I tak , ponieważ był świetnym gościem ale najważniejsze, że był odpowiedniej wysokości. W 1964, '65 rhythm and blues królował w londyńskich klubach i jako część sceny "blue eyed soul" the Small Faces byli zdecydowanie w niekorzystnej sytuacji jeśli porównać ich do the Rolling Stones, the Animals, the Yardbirds, Pretty Things. Oni w odróżnieniu od innych zespołów, the Small Faces byli właściwie przystojni.
Wiecie, inne zespoły śmiertelnie wszystkich straszyły. A tu nagle były te śliczne, milusie, zuchwałe małe diabły, wesołe i przyjacielskie.... grali jak Booker T & The MG's , śpiewali jak Wilson Pickett i od razu mieli hity. Nie mam na tyle dobrej wyobraźni aby wyobrazić sobie jak mnóstwo seksu dzięki temu mieli. Stali się ukochanym zespołem subkultury Mods. Wiedli styl życia Modsów, wiecie, odpowiednie ubranie na każdą okazję. Tak samo ważne jak właściwa fryzura, kroki taneczne, przyozdobione skutery i odpowiednia amfetamina.
Aby uzmysłowić jak ważne dla Modsów były ubrania- przebiegli negocjatorzy podpisali umowę ze swoim pierwszym managerem Donem Ardenem ( który zaproponował wynagrodzenie 30 dolarów na tydzień na osobę) tylko dlatego, że Arden dorzucił do oferty otwarte konto na Carnaby Street. To prawda!. Do dzisiejszego dnia, nikt tak do końca nie jest pewien, która ze stron lepiej wyszła na tej umowie. SF nagrali klasyczne utwory, które zdefiniowały rock garażowy w swoim najlepszym wydaniu i stały się bazą dla naszego "Underground Garage" formatu (audycja radiowa Stevena Van Zandta) . "All Or Nothing", "Whatcha Gonna Do About It", "My Way Of Giving", "Sha La Lee", "Here Comes The Nice", "Itchycoo Park", "Tin Soldier", "Afterglow of your Love" i oczywiście klasyczny album "Ogden's Nut Gone Flake".
Ale jedynym hitem w Ameryce było "Itchycoo Park" i tragiczne jest to, ze nigdy tutaj nie zawitali. Więc po mniej więcej czterech czy pięciu latach Steve'a Marriotta rzeczywiście znowu zaczęło świerzbić, odszedł i założył Humble Pie, których już było nam dane poznać w Ameryce. A Rod Stewart i Ronnie Wood dołączyli do Lane'a, Jonesa i McLagana i dali zespołowi drugie życie. Rod Stewart zaistniał już do tego czasu w Londynie będąc w paru grupach- między innymi w Steampacket, Shotgun Express. Ale my mieliśmy możliwość poznania go jako niesamowitego wokalistę w jednym z najlepszych zespołów wszech czasów , w krótkotrwale istniejącym Jeff Beck Group. Aby zilustrować jak relacje w mediach troszkę się wtedy różniły, pamiętam jak basista z mojego zespołu bez tchu pośpieszał w sali prób trzymając w ręku magazyn Rolling Stone ogłaszając "popatrzcie wszyscy, Rod Stewart jest biały!" My odpowiedzieliśmy "niemożliwe, dawaj to. Biały!..ahh....to zdjęcie po prostu wyblakło." Wcześniej nie słyszeliśmy nikogo podobnego do niego. Jeffowi Beckowi powinniśmy również podziękować za przedstawienie nam Ronnie Wooda...ale jako basisty. A na pierwszych dwóch albumach Jeffa Becka gra na basie jest jedną z najlepszych jakie usłyszycie w życiu. Ale okazało się, ze Ronnie był świetnym gitarzystą zanim stał się świetnym basistą w innej grupie z Brytyjskiej Inwazji , która zapomniała dokonać inwazji. Nazywali się the Birds. B-I-R-D-S. Jest rok 1964, Ronnie miał jakieś 16, 17 lat i już był świetnym gitarzystą. Miał świetne brzmienie.... ja nadal próbuję je osiągnąć. A przy okazji, the Birds byli ulubieńcami Modsów jeszcze przed the Small Faces i the Who, więc nie należny się dziwić,iż Ronnie Wood świetnie pasował w the Faces. Kiedy Rod i Ron dołączyli do grupy, zadecydowali aby odrobinę zmienić nazwę zespołu. Ale zmiana z the Small Faces na "the Proudly Large Noses" (dumnie wielkie nosy) mogłaby spowodować, że pozostała trójka poczułaby się troszeczkę niedostosowana. Dlatego zdecydowali po prostu upuścić słowo "Small" (mały) i zostali the Faces. Przemierzali Ameryke ze świetnymi utworami jak: "Three Button Hand Me Down", "Had Me A Real Good Time", "Flying", "Stay With Me", "Ooo La La", "Pool Hall Richard" i wieloma innymi.
Po tym jak wszystko zostało rozważone, obydwie grupy the Small Faces i the Faces miały jedną rzecz bardzo wspólną- jak na grupę gości, którzy nie traktowali siebie zbyt poważnie, dźwięki przez nich stworzone były głęboko emocjonalne i jednymi z najpiękniejszych w historii muzyki. Potrafili "rockować" jak ktokolwiek, jeśli mieli na to ochotę, i możecie się tego nie spodziewać ale potrafili być tak wzruszający i osobiście zaangażowani jak może być przekazywana ballada.
Historia dowiodła, że stali się głęboko wpływowi w przeciągu 10 lat swojego istnienia. I niezależnie od tego jak się potoczyły losy, w momencie swojego szczytu , obydwie inkarnacje przekazywały to, co wszystkie wielkie zespoły potrafią przekazać, koleżeństwo grypy gości robiących to co kochają, a przy tum rozumiejąc, że potrzebują siebie nawzajem. To dla mnie zaszczyt, i wielka przyjemność, aby z dumą powitać Steve'a Marriotta, Ronnie Lane'a, Kenney Jonesa, Iana McLagena, Rona Wooda i Roda Stewarta...The Small Faces i the Faces w Rock & Roll Hall Of Fame!
Cold Lady pisze:spodziewałam się opinii typu- lepiej by było, gdyby Steve trzymał się psychodelii czy rocka, a bluesa zostawił w spokoju Wink- bo np. brak mu było feelingu, źle frazował, miał niewłaściwą barwę głosu itp.
Cold Lady pisze:pomimo już zdartego głosu
Cold Lady pisze:Koro jestem ciekawa jak oceniasz grę na harmonijce Simona "Honeyboy" Hicklinga. (O Steve'a boję się nawet zapytać )
agrypa pisze:Cold Lady, jeszcze raz dziekuje za Twoja solidna, wytrwala i ciekawa prace.
agrypa pisze:Mysle ze rozumiem Kore i w pelni sie z nia zgadzam. Wsrod bialych brytyjskich wykonawcow Steva, moim zdaniem, w bluesie zaakceptowac najlatwiej. Jest naturalny. To naprawde plynie z "duszy" Teksty, muzyka i to jak jest przekazana. A ten jego, jak piszesz "zdarty glos" dla mnie jest tu walorem.
agrypa pisze:A paranoi nie masz. Ja bym to nazwal dobrym wyczuciem sytuacji. Mister Wenner zawsze cenil sie bardzo wysoko i goraco pragnal by inni podzielali jego zdanie w tej kwestii. Jesli ktos go zawiodl gniewal sie bardzo dlugo i wytrwale. Steve nie jest jedynym ktory nie umial sie wlasciwie zachowac,[ ] aczkolwiek, jak wiesz, jego stosunek do dziennikarzy i mediow wszelakich zawsze byl mocno bezkompromisowy.
Mnie tez się wydaje, że co jak co ale feelingu to mu nie brakowało (mam nadzieje, że nie był to żart z Twojej strony, rozradowana buzia kolo Twojej wypowiedzi zdezorientowała mnie )kora_ pisze:Moim zdaniem, dobrze frazował , miał ciekawą barwę głosu i pomimo,iż nie był muzykiem bluesowym, ( choć ostatnimi czasy jest to pojęcie względne ) ,gdy brał się za tematy bluesowe ,robił to ciekawie .
Co do feellingu - nie jeden "bluesmen"chciałby mieć go tyle
kora_ pisze:Simon,ok ale Steve Zresztą byłoby to bardzo niesprawiedliwe, gdyby jeden człowiek miał aż tak wiele talentów
kora_ pisze:Ukłony również ode mnie
" Steve miał serce ze złota. Przyszedł kiedyś do biura, "Tony, mam nową gitarę." "A co stało się z twoją starą?" "Zobaczyłem jakiegoś kolesia i dałem mu moją ulubioną gitarę." "Dlaczego?" "Dlatego że nie miał żadnej.""
" To jest lider z linii Stratocasterów. To Sunburst Stratocaster z 1954 roku, jeden z pierwszych jakie wykonano. Bardzo bliski temu, który znajdował się na okładce albumu Buddy Holly & the Crickets. Chyba na tej okładce stali i trzymali dwie czy trzy gitary, jedna z nich wyglądała dokładnie jak ta.
Przypadkowo byłem szczęściarzem, któremu udało się pojechać na koncert Buddy Hollego w 1958 roku w Davis Ttheatre (Croydon). Obejrzeć film...???... to jedna rzecz, ale zobaczyć trzech gości na scenie blisko swojego rodzinnego miasta, wykonujących Peggy Sue, było po prostu niesamowite. Byłem szczęściarzem dostając tą gitarę. Wszedłem kiedyś do studia nagraniowego, a ten gość powiedział "chcę, abyś ją miał", ja na to "dzięki". Właściwie, to zostawiłem w studiu tą gitarę na całą noc na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że gość był pijany a rano przy śniadaniu by się rozmyślił i chciałby ją zabrać. Parę dni później poszedłem do studia, a ona nadal tam była. Więc bardzo Panu dziękuję."
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 288 gości