Mam nadzieję że tym artykułem Sebastiana Żwana nie wprowadzę targowicy, ale przeczytałem go z uwagą i postanowiłem umieścić także i tutaj. Jeżeli zawiąże się dyskusja, to bardzo fajnie, tylko oby była merytoryczna i przyjazna. Dodam tylko że o tyle jest to ciekawe, że autor Sebastian Żwan, ma dopiero 21 lat.
GWIAZDY ROCK’N’ROLLA - żródło: Magazyn (
www.mgzn.pl)
Od jakiegoś czasu obserwuję ogromną lekkość w przyklejaniu (sobie) etykiety z napisem rock’n’roll. Mam tutaj na myśli zespoły, które z tym gatunkiem de facto nie mają wiele wspólnego, za to z dumą mówią, że „ich muzyka to po prostu rock’n’roll”. Nie!
Żadne trashowe gnioty nie są godne takiego znamienitego określenia. Wielu obecnych artystów chciałoby żyć w czasach świetności rock’n’rolla i wielu z nich marzy o tym, by stanąć w jednym rzędzie z Little Richardem i Jerry Lee Lewisem. Tak się jednak nie stanie, a to za sprawą nieubłaganego upływu czasu i braku odwagi u kolejnych pokoleń muzyków. „Młodzi” (czy też „koty”) boją się eksperymentować (nawet, jeśli sprawiają pozory, że to robią), uderzać w niszę, płynąć pod prąd, przeciwstawiać się pochłaniającej rynek komercji. Rock’n’roll to dla nich puste słowa, ale dobrze się sprzedają, więc je sobie zawłaszczają. Na czym polega magia tej muzyki, która na dobre zawładnęła światem w latach pięćdziesiątych?
Przede wszystkim na korzyść rock’n’rolla przemawiały ówczesne uwarunkowania kulturowo-polityczne. Mam tu na myśli sytuację Stanów Zjednoczonych. Właściwie całe lata pięćdziesiąte to okres urzędowania konserwatywnego prezydenta generała Eisenhowera. Społeczeństwo amerykańskie było zastraszane przez węszącego komunistyczne spiski niemal wszędzie senatora McCarthy’ego. „Staroświeckie” podejście do wychowywania młodych, budowanie imperialistycznej pozycji kraju i południowy (rodem jeszcze sprzed Lincolna) wzorzec życia przykładnego Amerykanina. Takie były Stany w latach pięćdziesiątych. Buntownik z dziurawymi jeansami nie miałby tam swojego miejsca. Ba… Wysmarowane brylantyną czupryny uważane były za obrazoburcze odstępstwo od „normy”. W tym wszystkim jedyną słuszną muzyką (i jedyną, która dostawała czas antenowy w legalnych radiostacjach) była na swój sposób patriotyczna muzyka południa – country – oraz coś, co nazwalibyśmy dziś popem, a co polegało na wyeksponowaniu talentu wokalnego piosenkarza ubranego zazwyczaj w smoking z białą marynarką. W Nowym Orleanie czarnoskórzy obywatele, których niestety wciąż prześladowano, „obrażali Boga i ojczyznę” grając (już od dawna) jazz. Ta nonkonformistyczna „plaga” rozprzestrzeniła się na całą deltę Missisipi i wymieszała ze swoim młodszym bratem – bluesem. O rozwoju bluesa i jazzu oraz ich wzajemnym oddziaływaniu można pisać opasłe tomy. To właśnie zredukowane bluesowe akordy położyły podwaliny pod rock’n’rolla.
Zmęczona powszechną sztucznością (zgniłym konserwatyzmem) młodzież coraz częściej stawała w opozycji do Stanów Zjednoczonych. Ta swoista opozycja najlepiej sprawdzała się na płaszczyźnie sztuki. Zawrotną (i krótką) karierę zrobił James Dean ze swoim imagem buntownika. Bluesmani zdobyli Chicago. Salinger napisał „Buszującego w zbożu”. W 1954 pewien kierowca ciężarówki z Memphis zarejestrował swoje pierwsze nagranie. O tym co zrobił Elvis Presley dla całej Ameryki najlepiej mówią dwa zdania wypowiedziane prze Jimmy’ego Cartera na pogrzebie Króla: „Jego muzyka, jego osobowość zmieniły oblicze amerykańskiej kultury. Elvis Presley był symbolem buntowniczego ducha naszego narodu.” Dzisiaj nie ma zapotrzebowania na drugiego Elvisa. Po pierwsze dlatego, że obecnie na swój sposób wszyscy jesteśmy buntownikami. Właściwie nie ma jakichś absurdalnych ograniczeń w świecie kultury. Nie narzuca nam się konkretnego światopoglądu. Padają kolejne zakazy w sferze obyczajowej. Przeciwko komu miałby się buntować Elvis dwudziestego pierwszego wieku. Po drugie, chyba niewielu odbiorców postanowiłoby lokować swoje pieniądze w dwóch Elvisów. Król się wciąż świetnie sprzedaje i po prostu nam wystarcza.
Bardzo szybko obok Elvisa stanęli Little Richard (przez wielu uważany za prawdziwego króla gatunku), Jerry Lee Lewis, Chuck Berry, Roy Orbison, a potem przybyli Wyspiarze i to oni starali się dyktować kierunki rozwoju rock’n’rolla w latach sześćdziesiątych. The Rolling Stones, The Pretty Things, The Yardbirds czy The Animals to tylko niektóre spośród tych grup, które najmocniej dały popalić Elvisowi i jego dworowi. W porównaniu z nimi Elvis był tylko grzecznym chłopcem, czyli niejako stał się tym, przeciwko któremu wystąpił. Twórczość chłopaka z Memphis zdecydowanie się wygładziła po jego pobycie w wojsku. Po roku 1958 coraz bardziej nabierał „sinatrowskich” nawyków i odszedł niejako od czystej formy rock’n’rolla. Złośliwi powiedzą, że wraz z zaciągnięciem się do woja Król umarł.
Ta wyspiarska odmiana rock’n’rolla dumnie nazwała się rhythm and bluesem. I tak Ameryka brnęła przez lata sześćdziesiąte dwubiegunowo. Z jednej strony były nieco wypalające się amerykańskie gwiazdy, z drugiej – niekończąca się brytyjska inwazja świeżej energii i pomysłów. Paradoksem jest to, że po latach spośród tych amerykańskich gwiazd na topie utrzymał się jedynie Johnny Cash grający gdzieś po środku między country a rock’n’rollem.
Na samych Wyspach w latach sześćdziesiątych rock’n’roll powoli dokonywał żywota. Przepotężna machina o nazwie The Who i wspierająca ją lojalna armia modsów skutecznie zwalczały „relikty” minionej (według nich) epoki rock’n’rolla. Ten spór rewelacyjnie obrazuje film Quadrophenia. Muzyka wywoływała wówczas realne emocje, które przekładały się na styl bycia (nie tylko ubioru). Zespoły niejako dyktowały swoim wyznawcom, jak mają patrzeć na świat. Żaden dzisiejszy zespół nie osiągnął tego i nie ma na to szans.
Zmieniała się Ameryka i zmieniał się świat. Nieco świeżości do amerykańskiej polityki wniosła prezydentura JFK oraz działalność Martina Luthera Kinga. Społeczeństwo USA zwątpiło w swój konserwatywny model widząc bezsens wojny w Wietnamie. Wolność obyczajów stawała się faktem z dnia na dzień, niemal z postępem geometrycznym. Szczytem i niestety końcem tej wolności był rok 1969. Szczytem, bo festiwal w Woodstock był demonstracją pokoju, miłości, szczęścia, wolności, równości i wyzwolenia, w której wzięło udział około pół miliona ludzi. Końcem, bo od jakiegoś czasu terroryzująca społeczeństwo banda Mansona uderzyła z siłą, która wstrząsnęła światem. W wyjątkowo bestialski sposób zamordowano Sharon Tate wraz z trójką jej towarzyszy. Rozpoczął się inkwizycyjny publiczny „proces” i prześladowanie Romana Polańskiego. Zadano cios, którego nikt się nie spodziewał. Ameryka umarła.
Umarł też prawdziwy rock’n’roll. Po 1969 rozpoczęła się era hard rocka i miała potrwać aż do 1980. Gwiazdy rock’n’rolla popadły w niebyt. Niektórzy artyści postanowili dostosować się do zmieniających się czasów, co niewątpliwie poskutkowało ich sukcesem kasowym. The Rolling Stones odeszli od kanonów rock’n’rolla i zaadaptowali maniery wielu gatunków muzycznych. Świetnie zrozumieli prawa rynku i to właśnie sprawiło, że dziś The Rolling Stones to marka równa z Apple czy Coca Colą. Elvis odszedł nie błyszcząc przed śmiercią swoim dawnym blaskiem. A co z resztą? Niewielu zdaje sobie sprawę, że The Animals, The Yardbirds, The Pretty Things, The Who istnieją do dziś! Z wyjątkiem The Who zespoły te nie są w stanie zapełnić stadionów albo nawet dużych sal koncertowych. Grają niewielki koncerty w klubach. Dlaczego tak jest? Ponieważ to oni mogą nazywać się grupami rock’n’rollowymi (czy też rhythm’n’bluesowymi). Nie odeszli od swoich korzeni i grają bezkompromisową muzykę, co niestety przypłacili kasową porażką. Zapomniałbym… Jerry Lee Lewis, Chuck Berry, Little Richard też jeszcze żyją. I od czasu do czasu też starają się dawać koncerty. Wychodzi im to jednak – pewnie za sprawą wieku – marnie.
Drodzy Muzycy Naszych Czasów, nie poniewierajcie słów rock’n’roll. Ta piękna karta w historii muzyki jest zapisana do końca. Możecie starać się ją jedynie odtwarzać, ale nie z takim skutkiem jak robili to ci, co przed Wami. Tamte czasy minęły, a upierając się przy tym, że gracie rock’n’rolla obrażacie mistrzów, bez których byście nie istnieli.
Sebastian Żwan