Andrzej Serafin pisze:A Rhodes, Hammond, (...) to też elektronika.
Nie. To nie elektronika. Prawdziwe organy Hammonda i pianino Rhodesa to instrumenty elektromechaniczne. Elektroniczne są tylko ich współczesne emulatory czyli udawacze. Podobno pan Rhodes był zdegustowany udawaczami robionymi kiedyś przez Rolanda. A co do organów Hammonda to szalenie podobała mi się szczera wypowiedź Wojciecha Karolaka, który oświadczył, że sporo przyjemnosci z grania na żywo odbiera mu jakość instrumentów na których musi grać (na transport prawdziwych organów czesto nie może sobie pozwolić, bo musiałby do koncertów dokładać).
Ale generalnie nie o to mi chodziło. Jest oczywiste, że dziś elektronika (w sensie: technika cyfrowa) stanowi normalną część procesu nagraniowego. Ja używam tego terminu raczej jako pewnego skrótu myślowego. Dopóki, jak napisał Azazzello, dźwięk jest w 90% kreowny przez palce, usta itd. to dla mnie to wciąż nie jest elektronika. Elektronika to dla mnie przeciwieństwo podejścia typu "nagrywamy na setkę". Czyli silne ingerowanie w nagrania już po fakcie i to nie w celu retuszu czy typowych nakładek tylko epatowania możliwościami techniki i dokładania do muzyki różnego rodzaju śmieci. Jak scratche. Umówmy się, że tu jednak nie chodzi o granie na winylach, bo gdyby tak było, to zespoły miałyby didżejów w swoich składach koncertowych, a to chyba jednak rzadkość w bluesie i okolicach. Na ogół chodzi o czysto efekciarskie dodanie w studiu modnego (nie wiem czemu) bajeru, na zasadzie "bo mogę". Żeby sobie, broń Boże, nikt nie pomyślał, że gramy starocie! Bo przecież jesteśmy tacy nowocześni! I to mnie zniesmacza.
A na koniec - propozycja. Skoro muzyka jest w głowie i tylko głowa się liczy, to siądź sobie, Andrzej, do kompa i wysampluj sobie solo na wibrafonie. Tylko nie przekonuj mnie, że jest równie wartościowe jak prawdziwe. Bo nie musisz. Siebie przekonaj.