Zastanawiałem się nad sensem traktowania czyjegoś zgonu jako wydarzenia roku w ankiecie. Pomijam aspekt etyczny: jestem przekonany, że niektórzy odchodzący, czy ich rodziny nie mieliby zastrzeżeń. Tylko, czy to aby na pewno jest wydarzenie? Chce się powiedzieć, że tak, oczywiscie, przecież umiera człowiek i to wybitny. Zgoda - wydarzenie, ale prywatne: wydarzenie dla tych, których życie się kończy, i dla tych których życie się radykalnie zmienia (ich bliscy). Natomiast z punktu widzenia sztuki możliwe są w uproszczeniu dwa scenariusze:
1) Umiera ktoś zasłużony i wiekowy, kto już sporo zrobił i sporo po sobie zostawił (np. John Lee Hooker, James Brown, Koko Taylor)
2) Umiera ktoś młody, u szczytu mozliwości twórczych, lub (hipotetycznie) przed nim (np. Otis Redding, Jimi Hendrix czy Janis Joplin)
W pierwszym przypadku sprawa jest dla mnie jasna. To nie jest wydarzenie dla muzyki. Takie osoby mogłyby oczywiście nagrać jeszcze wiele dobrych płyt, inspirować kolejne rzesze słuchaczy, ale ich wpływ na rozwój gatunku już nastąpił i ich śmierć go nie przekreśli. Kolejne płyty i koncerty to radość dla fanów, ale radość bez znaczenia epokowego. Prawdopodobieństwo, że jeszcze raz zmieniliby bieg historii muzyki jest znikome.
Drugi przypadek jest trudniejszy. Bo może nagraliby płyty jeszcze lepsze. Ale znów - skoro ich śmierć tak nas porusza, skoro stali się legendami, to znaczy, że również dokonali czegoś, czego już się nie odwróci. A co byłoby potem to jest gdybanie. Może Hendrix posunałby historię gitary dalej, a może wypaliłby się i odcinał kupony od legendy. Nie wiemy. W tym sensie wydarzeniem może być nawet śmierć genialnego muzycznie dziecka, o którego talencie wie tylko garstka nauczycieli. Może, kiedyś, jeśli...
Prawdziwymi wydarzeniami są życiowe osiagniecia tych ludzi: rewolucyjne płyty i koncerty. Bo to z ich powodu o nich pamiętamy. Np. wydarzeniem dla bluesa było kiedy ktoś zaśpiewał pierwszy worksong (nie wiemy kto i kiedy), kiedy ktoś inny po raz pierwszy zaczął do tego pukać w deskę, ktoś jeszcze inny naciągnął na deskę sznurek, a jeszcze inny podłączył to do prądu. Oczywiście, wszyscy ci ludzie już odeszli, ale nie dlatego byli ważni, że odeszli prawda?
Na koniec spróbujmy sobie wyobrazić, że referujemy nowicjuszowi historię muzyki w znacznym skrócie, poprzez kolejne wydarzenia roku. Czyli: najpierw zmarł X, potem Y, potem Z, potem... I nasz rozmówca pyta: "Stary, jesteś pewien, że nie pomyliłeś opowieści? Bo dla mnie to brzmi raczej jak historia jakiegoś cmentarza. Kiedy wreszcie będzie o graniu?". Oczywiście, możemy się umówić, ze akurat bluesa można znaleźć w tej nieuchronności końca, ale takie spojrzenie to raczej bluesowy ekstremizm niż mainstream. Bo nawet blues jest głównie o życiu.