Jeden z moich ulubionych gitarzystów, Jay Jesse Johnson po trzech latach od poprzedniego albumu wydał wreszcie nowy krążek zatytułowany „Run With The Wolf”. O artyście i jego poprzednich płytach pisałem już na forum, więc aby się nie powtarzać zamieszczam linka http://blues.com.pl/viewtopic.php?t=17039. W kwestii najnowszej płyty tylko kilka zdań, bo prawdę mówiąc za bardzo nie ma o czym pisać. Nie sądziłem, że będę musiał się tak krytycznie wyrażać o Johnsonie, ale dla takiej klasy muzyków nie mam taryfy ulgowej.
Nowego krążka słuchałem z rosnącym niedowierzaniem, bo wydało mi się niemożliwe aby na długiej 72 minutowej płycie nie znalazł się ani jeden kawałek budzący moje żywsze, pozytywne emocje. Niestety tak się właśnie stało. Moim zdaniem krążek wypełnia w całości bardzo przeciętny materiał, po przesłuchaniu którego wszystko zlewa się w jakąś bezkształtną magmę dźwiękową, na tle której trwa niekończąca się gitarowa solówka. Pomysły muzyczne, myślę o riffach, melodii, harmonii są bardzo ubogie, a wyjątkowo schematyczna gra sekcji pogrąża całość. Jay Jesse jak zwykle daje pokaz gitarowego warsztatu na najwyższym poziomie, ale co z tego jak po trzecim, czwartym kawałku wydaje nam się, że słyszymy ciągle to samo. W sumie płyta jest znakomitą ilustracją tego jak wybitny gitarzysta i całkiem dobry wokalista, grając momentami kosmiczne, dla przeciętnej w populacji wioślarzy, rzeczy może pozostawić słuchacza całkiem obojętnym. Pozostaje mieć nadzieję, że dotyczy to tylko mnie.
Gdybym na upartego miał wyróżnić jakiś utwór, to postawiłbym na „Fate Of Tomorrow”. Reszta moim zdaniem nadaje się najwyżej na jakiś workshop dla gitarzystów. Po pierwszych dwóch płytach Jay Jesse Johnsona wręcz niewiarygodne było dla mnie to, że ten człowiek stale nie gości na pierwszych stronach muzycznych, a szczególnie gitarowych czasopism. Po dwóch kolejnych krążkach przestaje mnie to dziwić.