JOE WALSH - "Analog Man"

Chcecie podzielić się z innymi Waszymi odczuciami co do nowej lub ulubionej przez Was płyty? Oto miejsce dla Was!

Moderator: mods

JOE WALSH - "Analog Man"

Postautor: posener » czerwca 19, 2012, 6:56 pm

Na wstępie od razu uprzedzam, iż poniższa recenzja jest obciążona bezkrytycznym uwielbieniem dla gry J.Walsha, aczkolwiek w moim przypadku nie oznacza to fanatyzmu nie pozwalającego na trzeźwą ocenę rzeczywistości. Co prawda w dzisiejszych czasach co drugi osobnik rozpoznawany przez media jest nazywany legendą, ale Joe Walsh to rzeczywiście gitarowa legenda. Należy do absolutnej arystokracji amerykańskiego rocka od zawsze, czyli od późnych lat ’60. Jest legendarny nie tylko z powodu sprzedania J.Page’owi Les Paula 1959, który stał się Nr.1 Jimmy’ego (chociaż niektórzy twierdzą, że Nr.2), bo dla wielu oznaczałoby to legendę frajerstwa (biorąc pod uwagę dzisiejsze ceny tych egzemplarzy), lecz z powodu muzycznych dokonań w takich kapelach jak The James Gang, Barnstorm i oczywiście The Eagles. Mówiąc o muzycznych dokonaniach mam na myśli niezliczone genialne gitarowe solówki i riffy, lecz także sporo kompozycji, z których kilka weszło do rockowego kanonu.
Nie rozwijając tematu Eagles trzeba wiedzieć, że dopiero dokooptowanie do składu J.Walsha w 1976 roku dało zespołowi prawdziwego rockowego kopa – mam na myśli kwestie muzyczne, bo z rock’n’rollowego stylu życia Eagles byli znani. Obecność w składzie Walsha pozwoliła także na zaistnienie najwspanialszego rockowego gitarowego duetu w historii: Felder/Walsh (mam na myśli regularne bandy). Oczywiście granie w gitarowych harmoniach nie było ich wynalazkiem, ponieważ Bill Szymczyk (producent Long Run) w wywiadach przyznawał się do inspiracji Wishbone Ash, ale klasa obu gitarzystów pozwoliła na stworzenie rzeczy wielkich, takich jak solówka w Hotel California uznawana w wielu ankietach za jedną z najlepszych solówek w historii rocka.
Jak już na forum pisałem, Joe kocha gitary, a gitary kochają jego odwdzięczając się brzmieniem – Walsh brzmi zawsze fantastycznie, niezależnie od tego na jakim wiośle gra, a zwykle można go zobaczyć na scenie z najbardziej szlachetnymi, czy wręcz archetypowymi instrumentami takich marek jak Gibson, Fender, Rickenbacker, Duesenberg czy Gretch. Prawdę mówiąc gdybym zobaczył go z Ibanezem stanowiłoby to dla mnie pewien szok estetyczno-soniczny, aczkolwiek kilka egzemplarzy modelu Joe Satriani posiada.
I wreszcie Joe Walsh legendą jest z powodu uwielbienia fanów, co wynika po prostu z tego co posyła ze sceny czyli autentycznych emocji. Facet jest rzadkim przypadkiem perfekcyjnej techniki podporządkowanej graniu prosto z serca plus poczucie humoru. Ktoś kto nie gra na instrumencie, czy też nie ma wrażliwości muzycznej, obserwując mimikę Walsha w czasie grania solówek może stwierdzić, iż jest to mimika kretyna – Joe po prostu nie kontroluje tego i chyba nawet nie chce.
Magii Walsha doświadczyłem osobiście, ponieważ miałem szczęście widzieć dwa koncerty The Eagles. W tym momencie przyszedł czas na wspominki, tym bardziej, że nie napisałem nic o tych koncertach. W obu przypadkach mogę powiedzieć, że Walsh po prostu rozkręcił imprezę, aczkolwiek w obu w nieco innym znaczeniu. Pierwszy koncert odbył się w berlińskiej O2World. Od początku wszystko przebiegało niemal perfekcyjnie, jak to w sali, która jest łatwiejsza do nagłośnienia i nie narażona na kaprysy pogody. Napisałem niemal, ponieważ kłopoty z głosem miał Glenn Frey przeziębiony po koncertach w zimnej Skandynawii, z której przyjechali. Chłopcy od początku byli w dobrej formie i nastrojach, natomiast na widowni panowała pewna taka niemiecka sztywność, tym bardziej, że zwykle pierwsza część koncertu to lżejsze, country rockowe oblicze zespołu pozwalające docenić ich wspaniały śpiew w harmoniach i piękne, akustyczne często brzmienia, co jak zauważyłem, nie porusza specjalnie niemieckiej wrażliwości. Druga część przebiega pod hasłem let’s rock i tutaj w roli głównej pojawia się Joe Walsh, który osobiście wykonuje swoje kawałki i błyszczy w tych ostrzejszych już numerach Henley’a, Frey’a i spółki. W omawianym przypadku zawdzięczam mu dobre 1.5 godziny stania pomimo posiadania dobrych miejsc siedzących, ponieważ gdy Joe wszedł do gry Niemcy wstali i stali już tak do końca koncertu, który trwał 3 godziny.
Drugi z koncertów, na których byłem odbył się na Waldbuhne – jest to amfiteatr położony w pięknej zieleni, bardzo blisko stadionu olimpijskiego i pochodzący tak jak on z tych samych czasów. Pomimo pięknego położenia, na mnie wywarł dosyć ponure wrażenie, które potęgował solidny, stary mur tuż za sceną i być może świadomość, iż to miejsce było świadkiem nazistowskich misteriów w wiadomych czasach. Do tego wszystkiego doszła przygnębiająca, pochmurna aura i mimo pełni lata umiarkowana temperatura. Nie wiem czy muzycy The Eagles mieli podobne odczucia, ale gdy pojawili się na scenie (było jeszcze jasno) pomimo wykonawczej perfekcji miałem wrażenie, że są zmęczeni, znudzeni i tylko ich olbrzymia rutyna pozwala to maskować. Chłopcy po prostu byli nieco zardzewiali, a każdy kto przekroczył pięćdziesiątkę z łatwością to zrozumie. I tutaj do gry znowu wkroczył Joe Walsh, który tym razem rozruszał nie tyle publiczność, co kolegów z zespołu. Kilka grepsów, kilka uśmiechów, kilka zabawnych gestów i Glenn Frey wykonał jakieś taneczne kroki, a cały zespół jakby odtajał. Później byłem już świadkiem magii muzyki, ponieważ zaczął padać deszcz, a atmosfera na scenie i widowni była coraz gorętsza. Band rozkręcił się jak stary, niezawodny silnik, a na koniec było już autentyczne wzruszenie. Zarówno fanów, jak i muzyków. To był inny stan niż w O2World, tam była adrenalina z poczuciem kolejnego zwycięstwa, tutaj bardziej wzruszenie i spoglądanie po sobie z pewnym niedowierzaniem i jakby z pytaniem: „co sprawiło, że tak średnio zapowiadające się popołudnie zamieniło się w taki piękny wieczór?”. It’s music!
Analog Man to pierwsza solowa płyta Walsha od 20 lat. Nie znaczy to wcale, że ten artysta ma bardzo rzadko chęć do wyrażania siebie w muzyce. Przed tą długą przerwą zdążył nagrać sporo solowych krążków, zwykle co 2-3 lata. Ostatni z tego okresu pochodzi z 1992 roku, a w 1994 nastąpiła reaktywacja The Eagles. Myślę, że to jest główny powód tak długiej solowej nieobecności – od tego czasu The Eagles są w zasadzie w nieustającej trasie, co zresztą wyraźnie odbija się także na solowej aktywności innych wielkich indywidualności tworzących tę kapelę. Teraz mają wreszcie przerwę przed przygotowaniami do rocznicowej trasy (czterdziestolecie!), co wykorzystał nie tylko Joe, ale także G.Frey (płyta ukazała się niedawno) i Don Henley, który podobno jest w studio w Nashville.
Nowe wydawnictwo Walsha nie robi wrażenia wysokobudżetowego. Mój egzemplarz od strony edytorskiej prezentuje się bardzo skromnie, a patrząc na tzw. listę płac muzyków zaangażowanych w stworzenie tej muzyki nie wydaje się aby wytwórnia Concord poniosła duże koszty. Współproducentem krążka obok Walsha jest Jeff Lynne i niesie to ze sobą łatwe do przewidzenia konsekwencje. Estetyka brzmieniowa, którą reprezentuje Lynne jest ogólnie znana i albo ktoś lubi reministencje ELO albo nie. W tym przypadku takie musiało być założenie, jednak moim zdaniem kompozycjom Walsha to nie służy. Efekt, który otrzymaliśmy to znany z całej kariery specyficzny język muzyczny Joe przefiltrowany przez typowe pomysły Lynne’a z lekkim wpływem muzyki w rodzaju Toma Petty. Gdybym musiał, określiłbym to jako pop rock czy rock light. Nie znaczy to, że materiał na płycie jest słaby. Według mnie wręcz przeciwnie - dostaliśmy zestaw 7-9 solidnych, a niektórych przypadkach świetnych, melodyjnych numerów, w najlepszym walshowskim stylu. To jest facet, który zawsze grał dla ludzi i rozumie siłę melodii w kompozycji. Z każdym przesłuchaniem płyta podoba mi się bardziej i z każdym rozumiem dlaczego jedne kawałki podobają mi się bardziej, inne mniej. Klucz okazał się prosty - najbardziej podobają mi utwory, w których nie kolaboruje Lynne. Ta kolaboracja nie polega tylko na produkcji, ponieważ Lynne gra na perkusji, klawiszach i gitarze. Wszyscy znający dokonania Lynne’a kojarzycie pewnie to charakterystyczne brzmienie bębnów, które mi się kojarzy z automatem perkusyjnym. W każdym przypadku w mojej opinii nadaje to dosyć statyczny charakter całkiem udanym numerom. W kilku numerach gra normalna sekcja z Ringo Starrem na perkusji lub sekcja zrealizowana jest przez samego Walsha i te kawałki brzmią zdecydowanie lepiej. Krążek rozpoczyna tytułowa kompozycja „Analog Man”, która jest typowym walshowskim kawałkiem ze szczególnie interesującą drugą częścią numeru. „Wrecking Ball” od razu budzi skojarzenia z Petty’m. Tym niemniej numer „robi” świetny początkowy riff bazujący na glissandzie i fajnej, lekko dysonującej nutce. „Lucky That Way” to potencjalny hit. Idealnie trafione tempo, Ringo na perkusji i znane z eaglesowskich hitów motywy zgrabnie połączone w jedną całość. Numer spokojnie może wejść do eaglsowskiego kanonu i być wykonywany przez kapelę na koncertach. Numer 4 to „Spanish Dancer”, w pierwszej części odbiegający klimatem od większości materiału na płycie, w drugiej całkowita zmiana nastroju - jak to często u Walsha bywa, funkowy groove i zadziorne, rockowe frazy gitary. „Band Played On” to kolejny numer bez Lynne’a. Wstęp na sitarze oczywiście przenosi nas w lata ’70, a później rasowy koncertowy rocker, który rozrusza każdą salę. „Family” to dla mnie numer jeden tej płyty. Kompozycja jest wyrazem tej strony osobowości Walsha, którą bardzo lubię. Piękna, melancholijna czy nostalgiczna ballada w najlepszym stylu ‘Pretty Maids All In A Row”. „One Day At A Time” to melodyjny i bezpretensjonalny, szybki numer, który możemy znaleźć na DVD Farewell Tour The Eagles. Tutaj wyprodukował go Lynn i porównując z wersją Eaglsów łatwo sobie wyobrazić jaki jest prawdziwy potencjał kawałków Walsha, nieco lub więcej niż nieco skopanych przez Lynn’a. Do tego utworu, a więc siódmego, mamy do czynienia z kompozycjami udanymi lub bardzo udanymi, ale z kolejnymi mam pewien problem. „Hi-Roller Baby” to po prostu niezbyt dobry kawałek, który trochę ratuje fajna gra na Hammondzie i gitara Joe. „Funk 50” to oczywiście nawiązanie do wielkiego hitu Walsha „Funk 49”. Pomijając energiczne frazy na gitarze, jakoś trudno mi to potraktować jak samodzielny i dopracowany numer – równie dobrze Joe mógł to wyimprowizować na koncercie grając „Funk 49”. Płytę kończy „India”, z którą mam pewien kłopot. Z jednej strony mamy tutaj chyba najciekawsze gitarowe granie na płycie, z drugiej strony mam wrażenie szkicu muzycznego, z komputerowym groovem, który nazwałbym jakimś neodisco. Usłyszałem tutaj dwa być może zamierzone, ale jednak chyba bardziej podświadome "tributy" - na początku nawiązanie do Thunderstruck AC/DC i w pewnym momencie skojarzenie z riffem ze Stayin' Alive Bee Gees. Tak więc wrażenia mieszane, ale ten kawałek sygnalizuje ciągle duży potencjał twórczy Walsha, który mam nadzieję objawi się przy okazji kolejnej płyty, zrealizowanej z bardziej fortunnie dobranymi współpracownikami (być może po prostu z większym budżetem). W wersji Deluxe mamy dwa bonusowe utwory, z których jeden to podobno najbardziej bluesowy kawałek na płycie. Niestety nie słyszałem, ale nikt nie musi mnie przekonywać, iż Joe gra bluesowe frazy wspaniale.
Powoli trzeba przejść do podsumowania. Nie będę się rozwodził o gitarowych trackach na tej płycie, bo musiałbym przeprowadzić analizę gitarowego stylu Walsha, a zabrałoby to trochę miejsca i czasu. Po prostu jak zwykle perfekcyjna robota, piękne, melodyjne frazy czyli trademark Joe i znakomite brzmienie. Produkcja w sensie brzmienia całego materiału jak dla mnie średnio udana. Lubię instrumenty selektywnie nagrane, a tutaj raczej tak nie jest i wydaje mi się, że wyczuwam kompresję. Zapomniałbym o wokalu. Jest on oczywiście specyficzny, ale zawsze silny i niezawodny. Nie będę przekonywał, iż jest to krążek wybitny, bo nie jest, tym niemniej cieszę się, że Joe is back i zaprezentował set naprawdę fajnych numerów, które może także włączyć do swojego repertuaru koncertowego. Jestem absolutnie pewien, że zarówno w wykonaniu koncertowego zespołu Walsha, jak i samych Eagles kawałki z tej płyty będą się znakomicie bronić. Tym samym mam kolejne koncertowe marzenie – Joe Walsh Band. Z realizacją będzie chyba duży problem, bo wątpię aby Walsh znalazł czas aby zawitać do Europy. Obiecałem recenzję i słowa dotrzymałem. Płytę polecam, aczkolwiek dla zwolenników ciężkich brzmień, napieprzania, tzw. poszukiwań lub rootsowego bluesa będzie to z pewnością zbędny wydatek.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

nowoczesne kuchnie tarnowskie góry piekary śląskie będzin świętochłowice zawiercie knurów mikołów czeladź myszków czerwionka leszczyny lubliniec łaziska górne bieruń

Wróć do Wasze recenzje płyt

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 130 gości

cron