posener pisze:Kiedyś jakiś dowcipny mądrala wymyślił termin "elevator muzak". Ta kapela była przez niektórych zaliczana do tego nurtu, co z dzisiejszej perpektywy zakrawa trochę na obłęd. Co prawda we wczesnych latach '80 w obliczu świeżych jeszcze dokonań elektrycznych kapel Davisa, Weather Report, Mahavishnu Orchestra czy Return To Forever można było trochę inaczej podchodzić do takiej lżejszej, jazzującej muzyki Spyro ale nawet wtedy zaklasyfikowanie tych muzyków do elevator muzak było głęboko krzywdzące. Z dzisiejszej perpektywy po dwóch dekadach smooth jazzu często tak apetycznego jak przeżuta guma można powiedzieć, iż Spyro Gyra wyszlachetniała.
No właśnie. Będąc młodym studentem (i świeżo upieczonym włascicielem odtwarzacza CD) zachodziłem często do małego sklepiku muzycznego, w którym pracował pan Leszek Pomierski (dziś właściciel Gdynia Blues Clubu i organizator Gdynia Blues Festivalu). To właśnie tam kupiłem "Bitches Brew" - płytę matkę, a potem jej potomstwo czyli kilka płyt "Weather Report", "Mahavishnu Orchestra" i "Return To Forever". Przy jakiejś okazji pan Leszek zaproponował mi Spyro Gyra, ale stwierdziłem, że interesuje mnie tylko prawdziwe fusion, a nie takie "komercyjne". Pan Leszek bardzo się na to obruszył i odpalił coś w rodzaju: "Komercyjny jest każdy wykonawca, który nagrywa płyty na sprzedaż. A Spyro Gyra to świetni muzycy i daj Boże, żeby wszyscy tak grali!". Niedługo potem w podobnym duchu wypowiedział się znajomy mojej rodziny, który grał w filharmonii na oboju i bardzo lubił saksofon Jaya Beckensteina. Ta zbieżność opinii dwu osób z zupełnie różnych muzycznych środowisk dała mi wtedy do myślenia. Przez kolejne lata Spyro Gyra szlachetniało nie tylko na tle współczesnych sobie dźwięków, ale i w moich uszach.
Zastanawiam się, czy termin "elevator music" zawsze miał negatywny wydźwięk. Czy nie było tak, że pierwotnie chodziło o jazzująca muzykę, która łączyłaby elegancję z przystępnością i dopiero z czasem ta przystępność stała się celem samym w sobie i przełożyła na miałkość? I wtedy zaczęło być to nazywane mocniej: "muzakiem" i "wallpaper music"? Nie moje czasy, nie wiem.
Dla mnie długo to "elevator music" było abstrakcją. Dopiero parę lat temu organizatorzy pewnej konferencji zakwaterowali nas w hotelu z aspiracjami. I tam właśnie po raz pierwszy usłyszałem około-jazzową muzyczkę sączącą się z głośników na korytarzach i w windach. Była to Norah Jones na przemian z songbookami Roda Stewarta. I tu przechodzę do sedna sprawy: czy w tym hotelu mogłoby zabrzmieć Spyro Gyra? Raczej nie. Ale jeśli już, to ewentualnie wspomniane "The Deep End". Natomiast nigdy "Good to Go-Go", które groziłoby rozsadzeniem windy. I za to tę płytę lubię.