Larry Carlton - Fire Wire, 2005

Chcecie podzielić się z innymi Waszymi odczuciami co do nowej lub ulubionej przez Was płyty? Oto miejsce dla Was!

Moderator: mods

Larry Carlton - Fire Wire, 2005

Postautor: RafałS » listopada 10, 2011, 8:48 pm

Obrazek

Do Larry Carltona mam szczególny stosunek: jest to bodaj mój ulubiony gitarzysta spośród tych, których płyt studyjnych nie kupuję. Chodzi o to, że Larry, będący jednym z architektów smooth jazzu, sporo krążków nagrał z akompaniamentem częściowo z puszki, co jest dla mnie nie do przełknięcia. Granicę smooth jazzu, którego mogę słuchać z przyjemnością wyznaczają dla mnie albumy Fourplay z jego udziałem, a i to niektóre numery Nathana Easta czasem mnie tam nużą. W każdym razie na tyle lubię gitarę Carltona w połączeniu z kulturalnym groovem sekcji East – Mason i łagodnym fortepianem Bona Jamesa, że wszystkie sześć płyt studyjnych Forplay z Carltonem nabyłem i nie żałuję. Najchętniej wracam do „Heartfelt” z 2002 roku, trochę mniej lukrowanej od pozostałych. Ale do rzeczy: gdzieś pomiędzy kolejnymi albumami Fourplay i płytami z mojego punktu widzenia zmarnowanymi, Larry nagrał dwie perełki, bardziej bluesową „Saphire Blue” w 2004 roku i „Fire Wire” w 2005.

„Fire Wire” jest dość wyjątkową pozycją w nowszej części dyskografii Carltona, bo to jego powrót do estetyki rockowej. Oczywiście z tego względu niektórych płyta rozczarowała, jako że harmoniczne wyrafinowanie jazzu i słodycz tonu poszły w odstawkę. Ja sam nie miałem z tym problemu, natomiast dopiero przy drugim odsłuchu przekonałem się do sekcji rytmicznej tzn. Michaela Rhodesa na basie i Matta Chamberlaina za bębnami. Przyzwyczaiłem się wcześniej do Carltona siedzącego na miękkich czarnych rytmach, a ci panowie (ze świata rocka i country) grają twardo i sucho, raczej potrząsają słuchaczem niż go kołyszą. No, ale skoro sam Carlton robi tu swoje inaczej niż zwykle, to odmienna praca sekcji też ma sens. Larry, wbrew dziadkowej okładce chwilami nieźle grzeje, tzn. gra ze zdecydowanie rockowym (raz nawet hardrockowym) przesterem, podaje bardzo konkretne riffy i solóweczkii, które bywają jednocześnie powściągliwe, zadziorne i subtelnie melodyjne.

Ponieważ płyta jest w całości instrumentalna a nie kupuję zbyt wiele tego typu gitarowego rocka, moje możliwości porównawcze są ograniczone. Nasuwa mi się skojarzenie z „Fingerprints” Petera Framptona, czerwonym albumem Satrianiego (też zagranym z bluesowym feelingiem) i ewentualnie z solowymi krążkami Steve’a Morse’a. Jeśli chodzi o ilość energii i emocjonalną tonację, to lokuje się gdzieś między nimi: bardziej żwawy i jaśniejszy od Framptona, oszczędniejszy i mniej techniczny od Satrianiego, a już absolutnie nie ma mowy o takim sypaniu nutami, czy rytmicznych zawijasach jak u Morse’a. Generalnie, Larry, pomimo zmiany stylistyki popisuje się swoim największym atutem tzn. dobrym smakiem. Wszystko jest wyważone, konsekwentne i (na rockowy sposób) zrelaksowane. Dominują tempa szybkie i średnie, ale wśród dziesięciu utworów znalazły się też trzy spokojniejsze, zresztą mocno się od siebie różniące utwory (jeden z nich ma rzewne bluesrockowe solo, a inny pozostaje stonowany aż do końca).

Skład zespołu dopełniają klawiszowiec Jeff Babko (solidny, ale oszczędny i głównie robiący tło) i czteroosobowa sekcja dęta. Dęciaki (te same, co na „Saphire Blue”) pelnią inną funkcję w aranżacjach, niż na płytach bluesowych czy soulowych. Zamiast uzupełniać grę lidera swoimi fanfarowymi riffami, grają naprzeciw niego, niejako kontrując jego partie (raz pojawia się nawet fragment o bitewnej dramaturgii). Ogólnie przyczyniają się do wrażenia dużej różnorodności. W rezultacie już i tak dość krótki krążek (czterdzieści minut z hakiem) mija mi nieprzyzwoicie szybko. Bywało, że słuchałem trzy razy pod rząd, bo nie znalazłem nic innego w dokładnie tym samym klimacie, a zmieniać nastroju zupełnie nie miałem ochoty. Płyta trafiła do mnie idealnie i piszę o niej, żeby zasygnalizować, że w ogóle wyszło coś takiego jak współczesny rockowy Carlton, choć mam wątpliwości czy był na to rynek. Regularni klienci Larry’ego gustują chyba w trochę innych brzmieniach. Ale jeśli ktoś (jak ja) jest jego fanem alternatywnym i przeoczył tę propozycję, to zachęcam do zapoznania się z materiałem.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » listopada 11, 2011, 12:44 pm

Wchodząc na terytorium, na którym bytują Larry i inni jego klasy muzycy, zapuszczamy się na trochę grząski grunt, bo to już nie jest muzyka, która da się odfajkować stwierdzeniem typu "żre, nie żre" czy też "czad" lub nie. To zdecydowanie za proste. Zaryzykuję stwierdzenie, iż trzeba przewalić tony tego typu muzy aby uzyskać do niej odpowiedni dystans, który pozwala na trzeźwą ocenę. W czasie tego długiego procesu poznawczego przechodzi się różne fazy odbioru od początkowej dezorientacji przez fascynację do znudzenia. Pułapka tkwi w niesamowicie wysokim poziomie profesjonalnym tego typu produkcji i poziomie czysto muzycznym bo zaawansowanie melodyczne, rytmiczne czy harmoniczne takich muzyków jest zdecydowanie większe niż przeciętnych muzyków rockowych czy popowych (co oczywiście w żaden sposób nie determinuje efektu artystycznego). To skłania do powierzchownego wniosku o wyższości tego typu produkcji nad "prostszymi", wniosku absolutnie fałszywego.
Osobiście wychodząc z bluesa i hard rocka przez 20 lat słuchałem niemal wyłącznie jazzu, fusion i czarnej muzyki. Z grubsza działo się to w latach 1980 - 2000. W tym czasie skonsumowałem niesamowitą ilość tego stuff'u. Pomimo, iż od dekady słucham tej muzyki rzadko, a jeszcze rzadziej kupuję, to nadal ze 2/3 mojej płytoteki stanowią płyty z tego obszaru stylistycznego. Do powrotu do bluesa i jego mocniejszych pochodnych czyli blues rocka i hard rocka skłoniło mnie nasilające się zjawisko, które nazwałbym konfekcyjnością czyli luksusowym produktem muzycznym, znakomicie zagranym i wyprodukowanym ale coraz bardziej pozbawionym żaru, energii, emocji, pasji grania i oryginalności.
I tak dochodzimy do Larry'ego, którego posiadam niemal wszystkie płyty, które wyszły od połowy '80 (myślę o autorskich, studyjnych). Carlton jest w tej nielicznej grupie z czołówki muzyków, którą nazwijmy umownie fusion, której poczyniania nadal monitoruję i jestem skłonny nabyć płytę. Carlton, Ritenour, Lukather, Landau czy Ford to absolutny top level tej profesji. Potrafią zagrać wszystko, zawsze na niezwykłym poziomie i co najważniejsze, poruszają się na różnych obszarach stylistycznych całkowicie płynnie i naturalnie. Trawestując tytuł znanego filmu, powiedziałbym "natural born musicians". Ich także zjawisko konfekcyjności dotyka i pomimo, iż zawsze mamy gwarancję najwyższej klasy profesjonalizmu z efektami artystycznym bywa różnie, a więc czasami słucham z otwartą gębą i bezwiednie poruszającymi się różnymi częściami ciała, a czasami jest to luksusowy, muzyczny podkład do czynności dnia codziennego.
Z gitarowego punktu widzenia Carlton to chodząca szkoła gatunku. Wspaniały, charakterystyczny ton, fraza o jednoznacznie bluesowej proweniencji i bezbłędny time. Takiego prawdziwego, rockowego pazura jednak mu brakuje (jaki ma np. Lukather) i nie zamaskują tego żadne przestery. to po prostu muzyk z gatunku bardziej zrelaksowanych i wyrafinowanych. Jako ciekawostkę do tego co ostatnio pisałeś dodam, że na koncertach Carltona z Fordem widzimy rzadki obrazek Robbena z Gibsonem w rękach. To jest Goldtop '57 Carltona, który jak stwierdził Robben, pożyczył mu go na tzw. "wieczne nieoddanie".
Aha, zapomniałbym. Oboje to dumblemani stąd być podobne brzmienie. Mi zresztą też się bardzo podoba brzmienie wzmacniaczy Dumble.
Ostatnio zmieniony listopada 11, 2011, 6:56 pm przez posener, łącznie zmieniany 1 raz
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: RafałS » listopada 11, 2011, 3:09 pm

Dziękuję Panie Profesorze. :D

Faktycznie, właśnie przechodzę z fazy kompletnej dezorientacji do fascynacji. Jeśli dobrze zrozumiałem, akurat tę płytę Carltona uważasz za słabszą, z powodu tego braku naturalnego rockowego pazura u Carltona? Ja sam nie jestem w stanie tego ocenić, ale ona chyba jednak nie różni się od reszty jego nowszej dyskografii tylko przesterami. W każdym razie nawet ja slyszę, że w Fourplay Larry gra kompletnie inaczej, choć to wrażenie zrelaksowania (dla mnie ujmujące) wciąż tu odnajduję. Przed zakupem czytałem na Amazonie komentarze klientów i tam jeden gitarzysta stwierdził, że płyty Carltona ocenia na podstawie tego, ile jest w stanie rozgryźć (wymyślić jak zagrać) przy pierwszym przesłuchaniu. Zwykle ma z tym duże problemy, ale akurat ten album jest łatwy czyli jego zdaniem słaby. Potwierdza to chyba pewną stylistyczną odmienność tego krążka, choć samo kryterium wydało mi się dość smutne.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie umiem napisać o tej muzyce z rzeczowością, na którą ona zasługuje. Ale jednocześnie lubię ją na tyle, że z gorliwością neofity próbuję dzielić się wrażeniami. Na szczęście na forum jest trochę osób, które w razie czego mogą mnie naprostować, jeśli plotę bzdury, a które same z siebie nie zawsze znajdą chęć by się odezwać. Potraktujmy więc mój dyletancki wpis jako pretekst do rozmowy o Carltonie, który w końcu jest jej wart. Skoro już zaczęliśmy, to jakie są Twoje typy Carltona z ostatnich lat? Czy należy do nich "Saphire Blue"? :D
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » listopada 11, 2011, 4:01 pm

Napisałeś chyba z dużą dozą kokieterii. Jeżeli sprowokowałeś mnie do dłuższej wypowiedzi to znaczy, że napisałeś tekst, który skłania do myślenia i poważniejszej rozmowy o muzyce, a jest to temat, na który mogę rozmawiać bez końca. Zupełnie się nie odnoszę do "Fire Wire". Po prostu podzieliłem się garścią refleksji, które nasunęły mi się po przeczytaniu Twojej recenzji. Aby się odnieść do konkretnych krążków musiałbym je sobie odświeżyć. Wolne dni przed nami, więc kto wie, może po kolei przesłucham te płyty i dam odzew. Do profesora mi daleko. Po prostu jestem fanem, który bardzo dużo muzyki przesłuchał, a jednocześnie interesuje mnie cała ta warstwa koncepcyjno-technologiczno-warsztatowa tworzenia muzyki, aczkolwiek sam nie czytam nut nad czym bardzo ubolewam. Jednoczesnie mam już tyle lat, że pozwala mi to uniknąć tego fanatyczno-kibolskiego stosunku do swoich idoli, który często nie pozwala na naprawdę ciekawą dyskusję. Wyjątkiem jest kult Led Zeppelin, którego jestem wyznawcą. Wstyd się przyznać ale ciemne moce Jimmy'ego działają :P
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: posener » listopada 12, 2011, 1:21 pm

Zabrałem się wczoraj do tego Carltona i po przesłuchaniu czterech płyt padł mi mój niedawno zakupiony Rotel. Wkurzony jestem bo kupiłem go z rynku wtórnego i o reklamacji nie mowy. Z tych płyt, które zdążyłem przesłuchać mój prywatny ranking jest następujący:
1. Renegade Gentelman
2. Fingerprints
3. Sapphire Blue
4. Alone / But Never Alone
Przy okazji stwierdziłem fizyczny brak w mojej kolekcji "Fire Wire", tzn. w ewidencji jest, w świadomości fakt nabycia jak najbardziej pozostał natomiast płytę wcięło. Wygląda na to, że pożyczyłem komuś na "wieczne nieoddanie" :( Na razie w kwestii słuchania jestem wyłączony z gry i już mi się niedobrze robi na myśl o problemach z naprawą. Pozdrawiam.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: RafałS » listopada 12, 2011, 7:33 pm

posener pisze:Napisałeś chyba z dużą dozą kokieterii.


Bynajmniej. Po pierwsze mam kompleks nie-muzyka piszącego na forum, gdzie muzyków jest sporo. Po drugie mój jazzowy background słuchacza jest skromny. W życiu kupiłem niewiele ponad setkę stricte jazzowych płyt, z tego około połowa to współczesny fortepian i hammond, reszta – głównie saksofony, trąbki, klasyka jazzrocka i trochę wokalistek (kompromis z gustem żony). Gitary niewiele, może dlatego, że miałem jej dość w rocku, a może chodziło o to, że (jak podsumował ją John Scofield) pod względem harmonii przegrywa z fortepianem, a dynamiki – z saksofonem. Jeśli już, to najchętniej słuchałem jazzowej gitary mocno siedzącej w bluesie: np. Kenny Burrella ze starszych i Marka Whitefielda czy Russella Malone’a z młodszych (dwu ostatnich przedstawił mi zresztą Jimmy Smith). Jazz (w przeciwieństwie do bluesa) nie stał się na dobre soundtrackiem do mojego życia i wróciłem do rocka. A teraz, po blisko dziesięciu latach cieszę się odnajdując w muzyce około-bluesowej elementy jazzu i z przyjemnością wracam do tego gatunku od tej strony, od której kiedyś ledwie go liznąłem. I tu pojawia się Carlton, który oferuje to samo bluesowe ciepło i słodycz, co moi dawni jazzowi faworyci, ale połączone z sugestywnym, niemal namacalnym groovem. Oczywiście kupił mnie od pierwszego taktu, ale mam świadomość, że to w dużej mierze kwestia pasującej mi estetyki, bo perfekcji wykonawczej nie jestem w stanie w pełni docenić. Niewykluczone, że równie mocno spodobałby mi się gitarzysta słabszy, ale pokrewny stylistycznie i brzmieniowo.

Dzięki za ranking, Sensei. Long live Carlton (and your Rotel). :D
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » listopada 13, 2011, 3:21 pm

RafałS pisze:głównie saksofony, trąbki, klasyka jazzrocka i trochę wokalistek (kompromis z gustem żony).

A propos wokalistek. Zostałem skutecznie wyleczony z czarnej muzyki przez to co się z nią stało w ostatniej dekadzie ale takie ciemnoskóre damy jak Anita Baker, Patti Austin, Brenda Russell, Dianne Reeves, Natalie Cole czy wielka Chaka Khan bardzo polecam. Oczywiście nie wspomnę o stricte jazzowych divach. Jak się człowiek z tym zapozna to śmiać się chce obserwując np. modę na miaukociatą Norah Jones, nie mówiąc o tym dramatycznym syfie typu Rihanna i jej klony.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: Syd » listopada 13, 2011, 4:41 pm

Tak , jest sprawa w kwestii , estetyki . Lubię , nie lubię , podoba się , nie ....etc.
Można się nauczyć , słuchać wybiórczo . Umieścić w 'głowie" equalizację .

Podoba się a , jest znakomite , to jest różnica . Podoba się moim uszom , kicz z fałszami .
I tak jest . Ale wiem o tym . Nie trawię , np. brzmienia i ego gitary Vai , ale tutaj pojechał
zamaszyście .

http://youtu.be/cpf2IoJZhqI

Oczywiście , mówię to z uśmiechem



. :lol: :

. Osobiście uciekam w "muzyce" od subiektywizmu .
Trudno być obiektywnie neutralnym ale , można .
..... starać się .....

.http://youtu.be/D4dlqVlj6UA

gitara z osobowością . Głosu człowieka


.
Syd
bluesman
bluesman
 
Posty: 258
Rejestracja: stycznia 9, 2007, 9:01 am

Postautor: Syd » listopada 14, 2011, 7:33 am

Johnny Cash . One .


http://youtu.be/DQIrxhNkiAs


.
Syd
bluesman
bluesman
 
Posty: 258
Rejestracja: stycznia 9, 2007, 9:01 am

Postautor: posener » grudnia 17, 2011, 5:15 pm

Co prawda Rotel jest już sprawny od 2 tygodni ale dopiero dzisiaj miałem czas przesłuchać kolejną porcję Carltona. Wynik jest następujący:
1. Deep Into It - zdecydowanie najlepsza płyta, żywe sekcje, dużo świetnych groove'ów w wykonaniu takich zawodników jak Harvey Mason, Larry Kimpel czy Billy Kilson. Zróżnicowany materiał z udziałem tak tęgich saksofonistów jak Chris Potter i Kirk Whalum.
2. Kid Gloves
3. Last Nite - świetny live performance z Baked Potato in North Hollywood czyli klubie, w którym do dzisiaj lubi jammować elita muzyków z LA
4. Fire Wire
5. On Solid Ground
6. The Gift
Nie liczę płyt współfirmowanych przez równie słynnych kolegów np. No Substitutions z Lukatherem czy Larry & Lee z Ritenourem - obydwie bardzo fajne. Przy okazji przypomniałem sobie specyficzną estetykę brzmieniową lat '80. Próbę czasu znosi średnio ale sporo płyt z tego obszaru stylistycznego zawierało dużo dobrego materiału i kapitalnego grania. Według mnie później było coraz nudniej. Oczywiście myślę o jakiejś średniej. W zasadzie teraz mógłbym płynnie przejść do Twojego wątku o Spyro Gyra ale nie wiem czy zrobić to tutaj czy w zakładce poświęconej Spyro.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: RafałS » grudnia 17, 2011, 7:11 pm

posener pisze:Nie liczę płyt współfirmowanych przez równie słynnych kolegów np. No Substitutions z Lukatherem czy Larry & Lee z Ritenourem - obydwie bardzo fajne.


Obydwie mam i lubię. Szczególnie tę pierwszą, choć Luke trochę zdominował tam Carltona.

Brak mi czasu, żeby napisać więcej, ale już widzę, że szukam u Carltona trochę czego innego. Kupiłem "Sapphire Blue", słuchałem w kółko przez miniony tydzień i kopiąc po dyskografii Larrego dochodzę do wniosku, że ciężko będzie mi znaleźć drugą płytę, która spodoba mi się porównywalnie. Chciałbym, żeby nagrywał więcej w tym stylu. Im więcej tym lepiej. Dla mnie to jest to.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm


nowoczesne kuchnie tarnowskie góry piekary śląskie będzin świętochłowice zawiercie knurów mikołów czeladź myszków czerwionka leszczyny lubliniec łaziska górne bieruń

Wróć do Wasze recenzje płyt

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 228 gości

cron