Robin Trower, 2008-2009

Chcecie podzielić się z innymi Waszymi odczuciami co do nowej lub ulubionej przez Was płyty? Oto miejsce dla Was!

Moderator: mods

Robin Trower, 2008-2009

Postautor: RafałS » października 5, 2010, 12:32 pm

Wstałem dziś rano, żeby napisać kilka słów o ostatnich płytach Robina Trowera. Bo napisać je warto. Blues-rockową formułę z przełomu lat 60-tych i 70-tych można rozwijać, odświeżać itd., ale przebić się jej nie da. Główną przewagą współczesnych płyt nad klasycznymi jest dla mnie nie technika instrumentalistów, lecz technika nagraniowa przybliżająca muzykę do słuchacza i pozwalająca bardziej się delektować niuansami. Więc jak już się trafi weteran w dobrej formie i z pomysłami to w moich uszach juniorzy odpadają w przedbiegach. Niektórzy muzycy z tamtych czasów wciąż „to” mają (choć kiedyś pewien pan na komplement fana „wciąż to masz” odparł: „nie, wciąż tego szukam”). Tak, czy owak, Trower trzyma poziom. I tempo wydawnicze – cztery albumy w dwa lata, z tego trzy godne polecenia.

Jack Bruce i Robin Trower – Seven Moons, 2008

Album dla fanów, w podwójnym tego wyrażenia znaczeniu. Kto chce rasowego starego rocka w formacie power trio, opartego na bluesie i naładowanego psychodelią, ten dostanie, po co przyszedł. Żadnych spulchniaczy i ulepszaczy tu nie ma, wszystko pieczone według starej recepty. Utwory nie są długie, ale grania i klimatu w nich dużo. Wielbiciele starszych płyt Trowera, Trowera z Brucem, Cream i Bruce’a solo znajdą coś dla siebie, choć Bruce na basie dość stonowany. Natomiast o przebojowych melodiach i riffach w stylu „White Room” czy „Sunshine of your love” można zapomnieć, napięcia z „Bridge of sighs” też nie ma. Takie rzeczy pisze się raz w życiu i to raczej nie na jego jesieni. No i głos Bruce’a postarzał się zauważalnie, choć wciąż słucha się go z przyjemnością i stanowi jeden z atutów albumu. W każdym razie, Trowera z Brucem po prostu warto posłuchać: dla ich wzajemnej interakcji, indywidualnego brzmienia i echa dawnej chwały. Panowie nie są w stanie do końca sprostać swoim legendom, ale dzielnie biorą się z nimi za bary. Tak jak obiecuje staroświecka okładka i czas trwania albumu – w sam raz na longplaya. 4/5.

Jack Bruce i Robin Trower – Seven Moons Live, 2009

Kiedy kupowałem “Seven Moons” była już dostępna wersja live i trochę się wahałem, którą wybrać. Zwykle sięgam w takich sytuacjach po koncertowkę dla dłuższych solówek, dodatkowych utworów itd. Nie tym razem. W studiu głos Jacka Bruce’a jeszcze się broni, na żywo niestety słychać, że czas jest nieubłagany. Zastanawiam się wręcz, dlaczego Jack nie skupi się na graniu i nie zatrudni wokalisty, który przynajmniej częściowo by go odciążał na koncertach. Ale któryś raz widzę, że sławni muzycy nie kwapią się do tego. A przecież wstydzić się nie ma czego. Czy oni aż tak uwielbiają śpiewać? Bez oceny i bez rekomendacji.

Robin Trower – RT @ RO 08, 2009

Dwupłytowy koncert z 2008 roku, trwający łącznie niecałe półtorej godziny. Podchodziłem do tego, jak do jeża, bo przeczytałem w sieci, że utwory rozdzielone są dwusekundowymi przerwami, które zabijają klimat koncertu. Być może sprawa dotyczy tylko wydania amerykańskiego, w każdym razie u mnie tych przerw nie ma i nie drążyłem tematu szczęśliwy, że problem techniczny mnie ominął. Sam koncert jest wzruszający i pięknie nagrany, z wyraźnym basem, brzęczeniem i szelestem talerzy itd. Dominują klasyki (więcej nowości było na „Living Out of Time Live” z 2006 roku). James Dewar oczywiście pozostaje po tamtej stronie, nikt go tu nie wskrzesił, ale zastępujące go dwie osoby (oddzielnie basista i wokalista) radzą sobie bardzo dobrze. Tu muszę się przyznać, że ja aż takim fanem Dewara nie byłem. Owszem, miał potężny głos przykuwający uwagę, ale tyle było w nim mroku i dramatyzmu, że na dłuższą metę męczył mnie i przygnębiał. Dave Pattison śpiewa wyżej i delikatniej, nadając tym utworem klimat raczej rozmarzenia i tajemnicy niż grozy. Czasem oczywiście to przeszkadza. „Bridge of sighs” powinno mrozić, a tutaj tego brak – jest trochę zbyt flegmatycznie. Ale w pozostałych numerach Pattison wypada świetnie i pasuje mi jak ulał. A sam Trower, no cóż, młodsi powinni się od niego uczyć sztuki konstruowania solówek i budowania napięcia. W pewnym momencie odpłynąłem myślami, zapomniałem, czego słucham i pomyślałem: „Ciekawe, kto to – facet fantastycznie gra na gitarze!”. Ta barwa, ten nastrój – po prostu mistrz. 4.5/5

Robin Trower – What Lies Beneath, 2009

Płyta będąca kompletnym przeciwieństwem tej koncertowej. Studio, nowy materiał, inny skład, Robin sam śpiewa. Z tym śpiewaniem i sekcją to trzeba się oswoić. Zamysł był taki, żeby niektóre numery zaśpiewał Pattison, ale jego głos (o oktawę wyższy od Trowera) nie pasował Trowerowi do już nagranej części instrumentalnej i nie skorzystano z wokalnych ścieżek Pattisona. Trower uprawia raczej melorecytację i trochę mruczy, ale ma to swój urok. Chyba jednak lepiej, że wycięto Pattisona, podkreślając tym samym bardziej zrelaksowany nastrój albumu. Zrelaksowana (czasem aż za bardzo) jest też sekcja. Bas po prostu podaje rytm, bębny grają z takim rozrzedzonym groomem, zupełnie nie przypominają gęstego i bogatego akompaniamentu z „RT @ RO 08”. W tych warunkach rządzi gitara (czasem uzupełniona smyczkami lub organami), która snuje swoje leniwe melodie. Około środka płyty dostajemy trochę rockowego kopa, żeby nie zasnąć i znów wracamy do bujania. Na papierze może to wszystko to wygląda blado, ale Trower jest mistrzem nastroju i taki koncept aranżacyjny wspaniale eksponuje jego talent gitarowy. Płyta spokojna, pełna ciepła i rozkosznych solówek, do których chce się wracać. Słuchałem mnóstwo razy, czasem dwa czy trzy pod rząd (to tylko czterdzieści kilka minut). Do tego ładny digipack z historią powstawania albumu. 4.5/5

Hej, kto jeszcze lubi starego dobrego Trowera?

P.S. Wszystkie wymienione tytuły można było do niedawna kupić na allegro (np. ze Stepa) w cenie około 30 zł od sztuki. Ja tyle dałem i uważam, ze zrobiłem dobry interes.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: RafałS » października 5, 2010, 12:52 pm

Jeszcze coś mi się przypomniało. Trowerowi trochę przypięto taką łatkę naśladowcy Hendrixa. Pewnie, że brzmieniowo jest dużo Hendrixa w jego gitarze, ale Trower to przeszczepił na grunt białego psychodelicznego bluesrocka. Konstrukcja utworów, melodie solówek, praca sekcji rytmicznej, teksty i wokale - to wszystko składa się łącznie na klimat inny niż u Jimiego. Dla mnie Robin to oryginalny gitarzysta i kompozytor z pierwszej ligi, zasługujący na szacunek słuchaczy.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » października 5, 2010, 7:02 pm

RafałS pisze:Jeszcze coś mi się przypomniało. Trowerowi trochę przypięto taką łatkę naśladowcy Hendrixa. Pewnie, że brzmieniowo jest dużo Hendrixa w jego gitarze, ale Trower to przeszczepił na grunt białego psychodelicznego bluesrocka.

Tak właśnie o nim myślę od późnych lat siedemdziesiątych i w zasadzie od tego czasu nie słucham zbyt uważnie. W posiadanie What Lies Beneath wszedłem raczej przypadkowo, trochę na zasadzie "co tam słychać u dziadka Robina?" i płytka zaczęła gościć w odtwarzaczu zaskakująco często. Nie powiem żebym był chociaż chwilowo uzależniony, ale płyta ma swój klimat, swoisty mikrokosmos Robina Trawera. Tego typu krążki pozwalają na niezbędny przy częstym słuchaniu muzyki płodozmian. Po prostu czasem trzeba po, powiedzmy, "That Was Then, This Is Dow" Andy Timmonsa, włożyć do szuflady właśnie coś takiego jak What Lies Beneath i wyciszyć się. A jak się do tego doda nigdy nie kwestionowane mistrzostwo gitarowe Robina to zaczynam sam sobie zadawać pytanie, które brzmi: "dlaczego właściwie przestałem go słuchać 30 lat temu?"
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: RafałS » października 5, 2010, 10:27 pm

Ja poza wymienionymi wyżej znam w całości tylko wczesne solowe płyty Trowera. Ale zdaje się, że potem zdarzały mu się słabsze rzeczy, jak każdemu. Ostatnimi laty jest zaskakująco aktywny i sądząc po fragmentach, przynajmniej część jego dorobku mijającej dekady jest warta uwagi. Przede wszystkim - nawiązuje do tego, co robił kiedyś i nie daje się złapać w pułapkę odswieżania i wygładzania muzycznej formuły. Po prostu robi to, w czym jest najlepszy, czyli gra na gitarze. Może dlatego, że nie jest specjalnym wokalistą? :)

Ja też traktuję Trowera trochę jako odskocznię od szalonej amerykańskiej wirtuozerii gitarowej i skocznego bluesa. Rewelacyjnie się sprawdza w tym charakterze.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm


nowoczesne kuchnie tarnowskie góry piekary śląskie będzin świętochłowice zawiercie knurów mikołów czeladź myszków czerwionka leszczyny lubliniec łaziska górne bieruń

Wróć do Wasze recenzje płyt

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 148 gości

cron