Jozue westchnął ciężko. Zasapani Izraelici kończyli siedemnaste okrążenie wokół Jerycha, mury jak stały, tak stały, a dźwięk trąb ginął wśród rechotu mieszkańców miasta. „Nawet z pomocą Jahwe nie przerobię narodu skrzypków i pianistów na dobrą sekcję dętą” – skonstatował melancholijnie hebrajski wódz. Po czym zwrócił wzrok w stronę gór, zawiesił go na chwilę na jednym ze szczytów i zwracając się do swego adiutanta wypowiedział historyczne słowa: „Każ zapakować do worków z koźlej skóry wszystko, co nam zostało ze złotego cielca i poślij na górę szpiegów – niech sprowadzą tu Leslie Westa”. Pięć dni później śmiech zamarł na ustach Jerychończyków, gdy sowicie opłacony, chmurny heros wyciągnął instrument i podłączył go do wzmacniacza. Wraz z pierwszym akordem pojawiła się rysa na kamieniu, przy drugim - pękniecie, po akordzie trzecim napastnicy wlewali się już szerokim strumieniem przez powstały wyłom. Miecze trafiły na miecze, lecz ani ich szczęku ani łoskotu spadających głazów nie było słychać. Leslie grał dalej.
Jeśli ktoś się nie zorientował, co chcę przekazać powyższym fragmentem, to spieszę z wyjaśnieniem. Nie wiem, ile czasu pan West kombinował z doborem instrumentów i strun przed nagraniem tych dwu płyt, ani ile godzin spędził na kręceniu gałkami i ile zjadł w tym czasie kotletów. W każdym razie w końcu uzyskał nieźle potężne BRZMIENIE. Mówimy tu o naprawdę mocnym, dużym DŹWIĘKU. Dla tego dźwięku warto płyt posłuchać. Piszę o nich łącznie, bo ukazały się nakładem jednej wytwórni (Provogue Records), na przestrzeni kilkunastu miesięcy i zrealizowano je według jednej formuły: Leslie z pomocą kilku kolegów gra około-bluesowe standardy i covery. Pierwsza z płyt została nagrana przez kwartet (liderowi towarzyszy gitarzysta rytmiczny i sekcja), na drugiej gra skład poszerzony o klawisze (fortepian i organy). Na obydwu za bębnami siedzi Aynsley Dunbar, a na wiosełku rytmicznym pogrywa Kevin Curry. Basiści to odpowiednio Tim Bogert i Tim Fahey. Trochę szkoda, że sam West zarejestrował swoje partie w innym studiu niż sekcja rytmiczna (czyli nie było wspólnego grania na żywo), ale wątpię czy domyśliłbym się tego na podstawie samego odsłuchu. Ze względu na wspomniane różnice w składzie i inne gitary lidera, pierwsza płyta jest ostrzejsza i bardziej surowa, druga ma trochę więcej ciepła i bluesowego luzu. Ale generalnie klimat podobny, tyle że czasem power kwartet a czasem power kwintet czy sekstet.
Dziwić może dobór repertuaru: większość to numery ograne do bólu. Baby Please Don’t Go, House of The Rising Sun, The Thrill Is Gone, Tore Down, Walk in My Shadow, Hit The Road Jack, Summertime i tym podobne. Jak widać spory rozrzut bo od ostrego bluesrocka, przez bluesa stuprocentowego po pogranicze bluesowo jazzowo. Jednak zagrane dość spójnie i rzeczy podawane zwykle na słodko potraktowane są tu równie ostro, co typowe rockersy. No i Leslie udowadnia, że z dobrego kawałka zawsze się coś jeszcze wyciśnie. Pomimo upływu lat dobrze sobie radzi wokalnie. To znaczy, dla mnie dobrze, bo lubię takie wycie na granicy zerwania strun głosowych i wyplucia płuc. Chłop się nie oszczędza, aż dziw, że przetrwał tak eksploatujące organizm sesje. Dobrze, że je przetrwał, może będą następne. A póki co, cieszę się tymi krążkami i daję czadu korzystając z tego, że technika budowlana trochę się rozwinęła przez te tysiące lat, które minęły od czasu zdobycia Jerycha. Blok z wielkiej płyty niejedno wytrzyma. Choć po namyśle, może jednak trochę przyciszę dla pewności.