Robben Ford - kilka płyt

Chcecie podzielić się z innymi Waszymi odczuciami co do nowej lub ulubionej przez Was płyty? Oto miejsce dla Was!

Moderator: mods

Robben Ford - kilka płyt

Postautor: RafałS » stycznia 2, 2010, 3:37 pm

Ze względu na wielogatunkowość granej muzyki Robben Ford doczekał się bardzo różnych fanów ceniących bardzo różne jego oblicza. Ja zaokrętowałem się dość późno i może częściowo dlatego właśnie najbardziej lubię najnowszy rozdział jego twórczości, tzn. okres nagrywania dla wytwórni Concord. Płyty nagrane w pierwszej połowie lat 90-tych były ciekawe instrumentalnie, ale Robben nie przekonywał mnie tam jeszcze jako wokalista, a produkcja była dość skromna. Późniejsze „Supernatural” przesadnie z kolei akcentowało wokale i spychało na bok jego gitarę. Jeszcze inne – przeciwnie – koncentrowały się na fusion i instrumentalnych odjazdach (podejrzewam, że większość fanów Robbena właśnie za nie go ceni). A na tych ostatnich mam to, co mi pasuje u niego najbardziej: melodyjne, zwykle dość gładkie piosenki ze sporą ilością bluesa i soulu i wtrącanymi od czasu do czasu elementami jazzowymi. Wszystkie starannie zaaranżowane, wyprodukowane i nagrane, czasem z pomocą innych znanych muzyków. Dla mnie stanowią wzór inteligentnie zrobionej około-bluesowej muzyki środka, muzyki „dla ludzi”, zawierającej z jednej strony dość powierzchownej efektowności pod radio, czy do słuchania na luzie w szerszym gronie, a z drugiej strony – dość smakowitych detali, żeby w dowolnym momencie uważnie skupić się na tej muzyce i się nie nudzić. Ostatniej płyty koncertowej na razie nie mam, bo materiał mocno się powtarza ze studyjnymi, za to do tej trylogii wracam często i zawsze z przyjemnością. Czekam na dalsze części.

Blue Moon, 2002

Bardzo udane piosenki, bardzo dobrzy muzycy, dużo bluesowo-jazzowych improwizacji Robbena. Płyta bliska mojemu ideałowi, sprawę trochę psują programowane bębny w czterech utworach i dwie wersje numeru „Don’t Deny Your Love” (zwykłą i remix). Za programowaną perkusją w ogóle nie przepadam, a już zupełnie nie widzę potrzeby takich zabiegów kiedy pałeczki trzyma tak doświadczony zawodnik jak Vinnie Colaiuta (kiedyś z jego talentów korzystał Frank Zappa, a ostatnio między innymi Jeff Beck). Na szczęście podobnych sztuczek oszczędzono nam w kabłąkach, gdzie bębni Tom Brectlein (wcześniej z Robbenm jako część Blue Line). Co do zdublowanego utworu, to zazwyczaj uważam, że artysta powinien się zdecydować, którą wersję woli i nie zanudzać słuchacza powtórkami. Wyjątki stanowią dla mnie sytuacje, gdy jakiś temat muzyczny powraca na końcu płyty i jest to uzasadnione ogólną koncepcją płyty. Tutaj tak nie jest, a zmiany w utworze nie wnoszą mi wiele ciekawego. Reszta bez zarzutu. Ładnie zaśpiewane melodie, dużo gitary, w kilku utworach subtelny udział starego kumpla Robbena z Yellowjackets – klawiszowa Russella Ferrante. Ferrante pojawił się między innymi w ciekawej, jazzującej wersji „It Don’t Make Sense” Dixona. Z innych gości, warto zwrócić uwagę na Charliego Musselwhite’a w bonusowym „The Toddle” – jednym z dwu instrumentalnych numerów. W niektórych utworach pojawia się klimat zbliżony do Steely Dan, ale oczywiście z czystszym wokalem i większą rolą gitary.

Keep on Running, 2003

W skrócie: jeszcze lepsze piosenki, znów dobrzy muzycy towarzyszący, znów ciekawi goście, ale tym razem płyta okrojona z pierwiastków jazzowych, raczej wygładzony bluesrock z elementami soulu. Pod względem kompozycji zdecydowanie moja ulubiona część tej trylogii. Covery tak fajnie podane, ze nie przeszkadza mi zupełnie to, ze niektóre znam na pamięć („Badge”, „Peace, Love & Understanding”). Jest trochę czystego bluesa: „Cannonball Shuffle” dla Freddiego Kinga z Edgarem Winterem i Bobem Malachem na saksofonach (nagrane potem ponownie przez Robbena z Mayallem na płycie tego drugiego) oraz bonusowe „My Time After Awhile”. Są też urokliwe około-bluesowe piosenki Robbena napisane z pomocą przyjaciół: „Bonnie” i „Hand In Hand with The Blues”. Płyta zgrabnie zaaranżowana, dość wartka, jednocześnie buja i skłania do nucenia linii wokalnych. Robbena, oprócz już wymienionych gości wspierają też w wybranych numerach John Mayall, Davis Staples, Ivan Neville i Terry Evans. Dla mnie ten krążek to strzał w dziesiątkę, chociaż Robben mógłby czasem na dokładkę sypnąć jazzowymi frazami...

Truth, 2007

Tytuł sugeruje, ze miał to być album bardziej osobisty od poprzednich i być może tak właśnie jest. Z kolei obrana stylistyka sygnalizuje próbę połączenia bluesowej melodyjności „Keep On Running” z wtrącanymi czasem jazzowymi solówkami jak na „Blue Moon”. Osobistość płyty potwierdza większa liczba piosenek autorstwa samego Robbena. Niestety nie zawsze są to piosenki udane. Czasem melodie są płaskie a Robben, choć potrafi świetnie podać dobry temat wokalny, to nie umie niestety podnieść z nizin tematu przeciętnego czy słabego, nie jest też jego najmocniejszą stroną śpiewanie typowo bluesowe. Na szczęście Robbenowi trafiają się też lepsze pomysły (wartkie „How Deep is The Blues”), w tworzeniu jednej piosenki pomógł mu Keb’ Mo’, inną napisał siostrzeniec Gabriel, a i są też na okrasę covery (między innymi piosenka Paula Simona zaśpiewana tu wspólnie z Susan Tedeschi). Przede wszystkim jednak, nawet gorsze kompozycje podnosi granie. Robben gra tu dużo, ma sporo ciekawych bluesowo-jazzowych solówek (szczególnie w drugiej połowie albumu), towarzyszą mu uznani muzycy, w tym perkusista Gary Novak i klawiszowy: Larry Goldings, Bernie Worrell i Russell Ferrante. No i nie ma programowanych bębnów. Uwaga na temat dźwięku: wydaje mi się on bardziej płaski niż na dwu poprzednich płytach, również gitara brzmi inaczej (bardziej matowo?), ale równocześnie jest w tym dźwięku więcej ciepła i dlatego daje się go lubić. Podsumowując: płyta ze znacząco słabszym materiałem, ale wciąż miła i z dużą ilością soczystego grania, a w końcu dla głównie grania się po Robbena sięga.
Ostatnio zmieniony listopada 8, 2011, 5:58 pm przez RafałS, łącznie zmieniany 1 raz
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: Robert007Lenert » stycznia 3, 2010, 9:14 pm

Blue Moon, 2002 Robbena Forda, to album z jednym z najlepszych "otwarc" jakie slyszalem. Rozpoczyna sie niesamowicie!!! Wazne jest tez to , ze kolejne numery tez potrafia szybowac. BDB plyta!.
Awatar użytkownika
Robert007Lenert
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 7074
Rejestracja: października 22, 2004, 5:31 pm
Lokalizacja: Galicja, to oczywiste:)

Postautor: Matragon » stycznia 4, 2010, 7:23 am

xxx
Ostatnio zmieniony września 21, 2012, 10:46 am przez Matragon, łącznie zmieniany 1 raz
Follow the Snake - Eat Apples!
Matragon - Facebook Fan Page
Matragon
ZAPPALENiEC
ZAPPALENiEC
 
Posty: 6577
Rejestracja: kwietnia 18, 2007, 12:43 pm

Postautor: karambol » stycznia 4, 2010, 9:10 am

A ja dorzuciłbym jeszcze Robben Ford and The Blue Line - "Handful of blues" oraz The Ford Blues Band - "A Tribute to Paul Butterfield". Obie płyty z kategorii "do zabrania na bezludną wyspę".
Awatar użytkownika
karambol
Administrator
Administrator
 
Posty: 2439
Rejestracja: czerwca 24, 2004, 4:57 pm
Lokalizacja: Białystok

Postautor: kora » stycznia 4, 2010, 9:28 am

A ja dorzuciłabym

Obrazek

lub

Obrazek
Obrazek
Awatar użytkownika
kora
Elf
Elf
 
Posty: 30155
Rejestracja: września 1, 2005, 12:44 pm
Lokalizacja: Katowice

Postautor: RafałS » listopada 8, 2011, 5:49 pm

Nagle okazało się, że mam siedem płyt Robbena na półce (a ósma już zapłacona), więc poniżej uzupełnienie mojego poprzedniego wpisu.

Tiger Walk, 1997

Czysto instrumentalne fusion, ale termin fusion jest dość ogólny, więc warto doprecyzować. Panowie grają tu funk i funkującego bluesrocka, który jest bazą do jazzowych i jazzrockowych wycieczek. Zależnie od utworu więcej czasu spędzają w tej bazie albo na wycieczkach. Mocny skład, bo oprócz Forda mamy też Bornie Worrella na klawiszach, w jednym utworze zastąpionego przez dwu również ciekawych muzyków: Benmont Tencha (Tom Petty i nie tylko) i Russella Ferrante (Yellowjackets). W trzech utworach są gościnne saksofony (w tym tenorowy Boba Malacha), w dwu Lenny Castro uzupełnia warstwę rytmiczną. Przez większość czasu Robbena wspierają wspomiany Worrell i sekcja rytmiczna (Charlie Drayton i Steve Jordan), którzy wspólnie pokazują, że groove może być jednocześnie przystępny i ciekawy. Ładny dźwięk, znakomita gra lidera i reszty, oprócz numerów oryginalnych dostajemy też fantazyjną wersję „I Can’t Stand The Rain” (bardzo lubię ten leniwy temacik). Około 50 minut, 10 utworów od 3 do 6 minut, niby nie tak wiele, ale nieźle syci, bo to 100% Forda w Fordzie. Zdaje się, że jest też w sprzedaży dłuższa wersja z bonusami.

Larry Carlton with special guest Robben Ford – Live in Tokyo, 2007


Wbrew tytułowi, Ford gra we wszystkich siedmiu utworach i stanowi pełnoprawnego partnera dla Carltona. Natomiast zespół akompaniujący jest Larry’ego. Zespół dobry, bo występuje regularny współpracownik Carltona – klawiszowiec Jeff Babko i basista Travis Carlton, który tak się wykazał, że go potem Robben przechwycił do własnej grupy. Pięknie jest: dwie gitary bardzo sobie bliskie stylistycznie, bo poruszające się na pograniczu bluesa i jazzu, w dodatku w rękach zaprzyjaźnionych mistrzów. Larry ciut łagodniejszy, Robben mocniejszy ale niewiele, snują sobie niespiesznie dialogi w wolnych bluesach i balladach, funkują w szybszych kawałkach i grają samo-opisujące się „Rio Samba”. Płyta głównie instrumentalna, cztery numery Carltona, dwa Robben i na koniec standard „Talk to Your Daughter”, w którym Robben daje głos. Utwory bujają się na ogół około 10 minut, co daje ponad godzinę grania, które powinno zadowolić fana każdego z panów. Ładnie zarejestrowany dźwięk (powiedzmy, że Japończycy są w tym nieźli) i mamy bilet do raju, dostępnya poniżej 50 zł. Moim zdaniem grzech nie posłuchać, chyba, że ktoś jest uczulony na jazz i gitarę trawi wyłącznie podaną na ostro.

Soul on Ten, 2009


Koncert Robbena z San Francisco plus dwa nowe studyjne nagrania, też robione na setkę. Repertuar koncertu podsumowuje wcześniejsze studyjne płyty Forda: jest tu między innymi tytułowy utwór z „Supernatural” (bijący na głowę oszczędny studyjny oryginał), dwie zgrabne piosenki z promowanego wówczas „Truth” i instrumentalna „Indianola” z „Blue Moon”. A popularne „Spoonful” pojawia się w niebanalnej wersji stojącej w opozycji do Cream. Wersja Cream wyznaczyła trend grania tego utworu: u nich to taki potężny i ciężki bluesrockowy walec. A Ford wykonał to na kosmicznym luzie, z rytmiczną i melodyczną lekkością.

Na płycie sprawdzona sekcja rytmiczna, ta sama, co na koncercie z Carltonem (Travis Carlton i Toss Panos), a na hammondzie nieznany mi Neal Evans, który też daje radę i nawet ma czasem zgrabną solóweczkę. Ford prezentuje to, co zwykle ostatnimi laty – głównie piosenki, które są smooth-soulowe (boltonowskie) w warstwie wokalnej, bluesrockowe w gitarowej i funkujące w rytmicznej. Czasem daje odpocząć głosowi i serwuje również melodyjny, ale bardziej jazzujący utwór instrumentalny, poza tym w kawałkach z wokalem też nie eksploatuje gardła zbyt długo, bo solówki są dość rozwinięte. Czyli płyta ze zdecydowana przewagą grania nad śpiewaniem (sam śpiew jest tu zresztą zaskakujący dobry, jak na koncert). Teraz najważniejsza informacja: GENIALNIE NAGRANA GITARA. Absolutnie przepiękny dźwięk tego instrumentu, fantastycznie niosący się po dwudziestu metrach kwadratowych mojego dużego pokoju. Zwykle nie kupuję albumów koncertowych, jeśli ich repertuar mocno pokrywa się z posiadanymi przeze mnie płytami studyjnymi tych samych artystów, ale bardzo cieszę się, że akurat ten nabyłem. Słuchając nawet nie tyle czuję, że tam jestem, nie – ja czuję, że sam to gram. Warto zapłacić za chwile tak wszechpotężnej iluzji. Jedyna wada tego wydawnictwa to duże zaangażowanie przy odsłuchu, które w moim przypadku wyklucza słuchanie w tle, wymknięcie się do kuchni itd. Ze studyjnymi Fordami było to spokojnie możliwe, ten koncert za bardzo przykuwa i upaja. Dopiero dwa nagrania studyjne pozwalają mi uspokoić oddech, niczym marsz po szybkim biegu. Całościowo - dla mnie bomba, mój numer jeden Robbena i jeden z „tych koncertów”, w dużej mierze za sprawą Oscara Doniza, Johna Paterno i Dave’a McNaira odpowiedzialnych odpowiednio za nagranie, miksowanie i mastering.

Jing Chi – Live, 2003

Jing Chi tworzą Robben Ford, Jimmy Haslip (basista Yellowjackets) i Vinnie Colaiuta (z kim on nie grał?), każdy będący idolem adeptów swego instrumentu. Tutaj dodatkowo gra wenezuelski klawiszowiec Otmaro Ruíz, który (sprawdziłem przed chwilą) może sobie w CV wpisać między innymi Johna McLaughlina i Arturo Sandovala od strony jazzu a Robbie Robetsona i Jona Andersona od rocka. Czyli też weteran. W ostatnim numerze pojawia się jeszcze alcista Marc Russo (Yellowjackets i Tower of Power) i wtedy mamy już prawdziwą orkiestrę. Jednak głównie jadą we czwórkę i praktycznie przez cały czas fusion, co tym razem oznacza klasycznego jazzrocka inspirowanego latami 70-tymi. Jednak tego jazzrocka zupełnie nie trzeba się bać, bo zamiast nawały dźwięków i rytmicznych łamańców panowie serwują dość melodyjne rzeczy, utrzymane w średnich tempach, wprawdzie mocno improwizowane, ale o przyjemnie płynnej narracji. Spora w tym zasługa klawiszowca, dzięki któremu Robben nie jest jedynym melodykiem w drużynie i ma komu przekazać pałeczkę. W odróżnieniu od solowych płyt Forda, gdzie klawisze często oznaczają hammondowe podkłady, tutaj dostajemy wysmakowane jazzowe sola pianistyczne i syntezatorowe (prawdopodobnie jedne i drugie z tego samego instrumentu) i okazjonalne efekty orkiestrowe (dla mnie mniej ciekawe). Ogólnie, obecność pana Ruiza bardzo mnie cieszy, bo granie fusion w trio przekłada się zwykle na sporo pustej przestrzeni w aranżach, którą odbieram jako smętno-psychodeliczną i która na ogół mnie przygnębia. A tak – jest jaśniej, cieplej i przyjemnie słychać wzajemną interakcję całego kwartetu. Album pokazuje jazzową stronę gitary Robbena (wokal tylko w dwu utworach), tzn. spokojnie rozwijane, „opowiadające” sola. Świetny w tym jest. Ciekawie gra też Colajuta, jak na fusion dość „rzadko” i delikatnie, szczególnie w porównaniu z gęstą, historyczną już pracą Billy Cobhama i Lenny White’a (odpowednio: Mahavishnu Orchestra i Return To Forever) czy bardziej współczesną Dennisa Chambersa. Najmniejsze wrażenie robi bas Haslipa, bo go po prostu słabo słychać i muszę się skupić żeby go wyłapać. A skupić się jest ciężko, bo przy tej muzyce w naturalny sposób się odpływa. Ogólnie – pomimo niedoskonałości dźwiękowych („Soul on Ten” mnie zepsuł pod tym względem) jest to przepiękna nastrojowa płyta, prawdopodobnie lepsza od poprzedzającego ją krążka debiutanckiego (dziwnie brzmi ten przymiotnik w odniesieniu do tych muzyków). Mnie w każdym razie zachęciła do zamówienia następnej – studyjnej „3D” z roku 2004. Pożyjemy, posłuchamy.

Widzę, że czego Robben nie zaproponuje ostatnimi laty, to mogę to łykać na sucho. Awansował do grona moich faworytów i tym bardziej jestem ciekaw, czy ktoś z forum będzie na jego koncercie w Progresji i opisze swoje wrażenia. :D
Ostatnio zmieniony listopada 9, 2011, 8:48 am przez RafałS, łącznie zmieniany 1 raz
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » listopada 8, 2011, 6:30 pm

RafałS pisze:Widzę, że czego Robben nie zaproponuje ostatnimi laty, to mogę to łykać na sucho. Awansował do grona moich faworytów i tym bardziej jestem ciekaw, czy ktoś z forum będzie na jego koncercie w Progresji i opisze swoje wrażenia. :D


Będzie, bo Robben to jeden z jego ulubionych wioślarzy, ale czy napisze to nie wie.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: leszekblues » listopada 8, 2011, 7:00 pm

Michał Worgacz pisze:uwielbiam gościa bezapelacyjnie !
A jak zagrał na płycie

"A Guitar Supreme - Giant Steps In Fusion Guitar"
poświęconej muzyce Coltrane'a ... no miodzio ...

albo albumy Jing Chi (z Colaiutą i Haslipem) - TOTAL !!!


:mrgreen:


To jest mega swietne granie
Przyłaczam sie do słów Michała
leszekblues
 

Postautor: RafałS » listopada 9, 2011, 8:50 am

posener pisze:Będzie, bo Robben to jeden z jego ulubionych wioślarzy, ale czy napisze to nie wie.


Namów go koniecznie! :wink:
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » listopada 9, 2011, 12:10 pm

RafałS pisze:
posener pisze:Będzie, bo Robben to jeden z jego ulubionych wioślarzy, ale czy napisze to nie wie.


Namów go koniecznie! :wink:


Ostatnio jest trochę zniechęcony do pisania. Przy okazji poleca "Renegade Creation" ekipy Ford/ Landau/ Haslip/ Novak. Taki blues rock z gatunku nieco trudniejszych i niebanalnych, a dialogi gitarowe pyszne. I do tego sekcja z najwyższej półki.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: RafałS » listopada 9, 2011, 12:33 pm

Dzięki za rekomendację, przeoczyłem ten tytuł w swoich poszukiwaniach, bo nie ma Robbena na pierwszym miejscu. Kiedyś mi chyba mignął, ale pomyliłem go z "Renegade Gentleman" Larry Carltona (sami renegaci wśród tych gitarzystów). Właśnie słucham próbek. Najbardziej mnie kuszą numery instrumentalne skręcajace chyba w fusion (Peace i Brothers) i te z Fordem na wokalu. Jak śpiewa Landau, to przypomina mi się jego podwójna płyta Live, którą akurat mam na składzie w pracy i na której też bębni Novak w niektórych numerach. Nie przepadam za głosem Landaua, w zasadzie toleruję jego śpiew i wyczekuję gitarowych solówek. Zdecydowanie wolę ten gładziutki wokal Forda. :D

Już słyszę po próbkach, że Haslip jest tu lepiej słyszalny niż na mojej koncertówce Jing Chi.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm

Postautor: posener » listopada 9, 2011, 1:23 pm

RafałS pisze:Jak śpiewa Landau, to przypomina mi się jego podwójna płyta Live, którą akurat mam na składzie w pracy i na której też bębni Novak w niektórych numerach. Nie przepadam za głosem Landaua, w zasadzie toleruję jego śpiew i wyczekuję gitarowych solówek. Zdecydowanie wolę ten gładziutki wokal Forda. :D

Co tu owijać w bawełnę. Landau wybitnym wokalistą nie jest. Dobrym także.
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: posener » listopada 9, 2011, 9:33 pm

Szkoda, że nie rozwinęło się to w dłuższą współpracę.

http://www.youtube.com/watch?v=P67DMvNqINY

A tutaj jeszcze większy czad. Bob Berg napieprzający na saxie już niestety nie żyje.

http://www.youtube.com/watch?v=evEWHTEU ... re=related
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: posener » listopada 13, 2011, 12:46 pm

posener pisze:
RafałS pisze:Widzę, że czego Robben nie zaproponuje ostatnimi laty, to mogę to łykać na sucho. Awansował do grona moich faworytów i tym bardziej jestem ciekaw, czy ktoś z forum będzie na jego koncercie w Progresji i opisze swoje wrażenia. :D


W zakładce o Bluesonaliach pobieżnie opisał.

http://blues.com.pl/viewtopic.php?p=663035#663035
Awatar użytkownika
posener
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6913
Rejestracja: listopada 17, 2008, 7:51 pm

Postautor: RafałS » grudnia 9, 2011, 12:32 pm

Jing Chi - 3D, 2004

Faktycznie, jak napisał Leszek, mega świetne granie, choć mam pewne drobne zastrzeżenia. Płyta znacząco różna od ich albumu koncertowego, któego słuchałem wcześniej. Nie tak płynna, bez stałej obecności klawiszowca, za to okraszona eksperymentami dźwiękowymi. Haslip i Colaiuta oprócz swojego "zwykłego" grania bawią się też czasem w programowanie partii instrumentalnych, poza tym mamy jeszcze EWI (czyli elektronikę saksofonową) i tym podobne bajery. Wolałbym Jing Chi bez tych dodatków, ale na ogół są utrzymywane pod kontrolą i nie dominują, przynajmniej Ford gra swoje tzn. wywiedzione z bluesrocka gitarowe fusion. Utwory podzieliłbym z grubsza na trzy kategorie. Pierwsza to szybkie jazzrockowe numery z soczystymi riffami, gęstą grą sekcji i zwartymi solówkami Robbena. Tego nigdy nie mam dość. Druga kategoria to rzeczy spokojniejsze, powoli rozkręcające się i wzbogacone obecnością gości (Larry Goldings na hammondzie w dwu numerach, Robert Cray z gitarą i swoim głosem w jednym). Te też bardzo lubię i na nie czekam. Natomiast trzecia grupa to takie smętne jazzrockowe snuje, do których jestem mniej przekonany. W sumie ponad 50 z 64 minut to muzyka o takiej intensywności brzmieniowej i dynamice, jaką lubię. Resztę traktuje jako dodatek, nie przeskakuję pilotem, bo to grzech, gdy gra Robben, ale też i nie śledzę zbyt uważnie.

Ogólnie - kolejny znakomity album z udziałem Forda, ale wolałbym, żeby panowie trochę więcej jechali, a trochę mniej kombinowali z dźwiękowymi trickami i psychodelią w tych mniej przeze mnie lubianych fragmentach. Niemniej, w swoich najbardziej interesujących momentach płyta jest dla mnie instrumentalnym Mount Everestem i myślę sobie wtedy, że ciekawiej grać w tym formacie się już chyba nie da.
Awatar użytkownika
RafałS
bluespatronize
bluespatronize
 
Posty: 6455
Rejestracja: lutego 2, 2007, 12:05 pm


nowoczesne kuchnie tarnowskie góry piekary śląskie będzin świętochłowice zawiercie knurów mikołów czeladź myszków czerwionka leszczyny lubliniec łaziska górne bieruń

Wróć do Wasze recenzje płyt

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 64 gości