Andrzej Jerzyk`e pisze:matragon pisze:no to ja jutro napiszę ... o pewnym koncercie
Czekamy z niecierpliwością!!!
Opowiem Wam o pewnym koncercie ... zanim jednak napiszę o samej muzyce ... muszę opowiedzieć o czymś jeszcze ... O czymś co było i jest dla mnie niezmiernie ważne ... co nierozerwalnie łączy się z tamtym koncertem i z tą muzyką ...
Na początku lat 90-tych, do szkoły (V L.O.) jeździłem autobusem (103 albo 144) ... Miałem zielony wojskowy plecak na którym czarnym flamastrem spirytusowym napisałem sobie „King Crimson” ... Miałem jakieś 17 lat, długie włosy i wyglądałem jak hipis ... Któregoś dnia w autobusie zaczepił mnie jakiś facet ... Starszy ode mnie, na oko – po trzydziestce ... Pomyślałem że to kanar – ale zapytał „dlaczego mam na plecaku napis King Crimson” ... Odpowiedziałem że to jeden z moich ulubionych zespołów ... Spytał czy NAPRAWDĘ słucham takiej muzyki ... i powiedział że to cudownie, i że on też kocha takie granie, a najbardziej YES ... Też lubiłem Yes’ów więc ucięliśmy sobie miłą pogawędkę na temat dobrej muzyki ... Wysiadałem trzy przystanki dalej, a mój rozmówca jechał do końca, więc wręczył mi wizytówkę i poprosił żebym zadzwonił - bo jeszcze by się chciał ze mną spotkać i pogadać ... Na wizytówce był adres, telefon oraz napis : „Jacek Gajkowski – dobry człowiek” ... Przez cały dzień zastanawiałem się czy to morderca czy gej czy pedofil ... sprawiał jednak wrażenie człowieka bardzo wrażliwego i zagubionego w świecie i nie potrafiłem zignorować jego prośby ...
Jacek mieszkał w czteropiętrowym bloku dokładnie naprzeciwko mojego, więc następnego dnia wieczorem, wychodząc z psem na spacer, wstąpiłem do niego. (Mieliśmy wtedy wilczura o imieniu Szlem – był groźny więc wziąłem go ze sobą na wszelki wypadek) ... Otworzyła mi starsza pani (mama Jacka).
Jacek był schizofrenikiem ... Ale według mnie był najzupełniej normalnym człowiekiem o ponad przeciętnej wrażliwości, niezwykłej inteligencji i wielkim sercu. Miał żonę i kilkuletniego syna – Kamila. Jacek z rodziną mieszkali na co dzień w Komornikach pod Poznaniem ale z powodu choroby Jacka musieli przyjeżdżać do Krakowa, żeby Jacek mógł się leczyć w krakowskiej klinice psychiatrycznej. Mieszkali wtedy w dwupokojowym mieszkaniu jego mamy. Jacek był w leczeniu otwartym – nie był groźny dla otoczenia, ale czasem zapadał w katatonię ... i przestawał istnieć dla otoczenia ... Odbywał wtedy podróże po najbardziej odległych zakątkach swojego wewnętrznego kosmosu ... Lekarze zapisywali mu piguły które go przytępiały - ale utrzymywały we względnej równowadze ... Kiedy mijał kryzys - wracali do Komornik. Wtedy pisywaliśmy do siebie listy ... Jacek wysyłał mi czasem swoje wiersze ... ja zdjęcia z koncertów ... Jak bywał w Krakowie (na kontrolę) to chodziliśmy razem na spacery z psem, a kiedy mu się pogarszało i przyjeżdżał z całą rodziną na dłużej, to często razem odbieraliśmy Kamila z przedszkola. Rozmawialiśmy o muzyce, (a zwłaszcza o zespole YES – którego Jacek był największym fanem na świecie) o Bogu, o świecie - tym prawdziwym i tym „jego” ... o wszystkim. Jacek spędził rok w klasztorze Kamedułów na Bielanach ... był nawet w eremie, wyszedł - przerażony tym co dzieje się „za murami” ... Założył rodzinę ... kiedy się poznaliśmy jego żona Ewa była w ciąży z drugim dzieckiem – urodziła mu córkę – Nastazję.
Pod wpływem Jacka, zacząłem trochę „inaczej” słuchać muzyki Yes ... do tej pory był to dla mnie po prostu świetny zespół, dla Jacka natomiast - przesycona magią i swego rodzaju niebiańskością - muzyczna manifestacja anielskości ... W jego sposobie mówienia o tej muzyce, o głosie Jona Andersona - słychać było absolutne uwielbienie i niesamowitą dawkę emocji ... Zawsze kiedy tak sobie rozmawialiśmy – czy o „Topograficznych Oceanach” czy o „Syberyjskiej Jurcie” ... obiecywaliśmy sobie, że jeśli kiedykolwiek Yes pojawi się w Polsce – pojedziemy na koncert ...
Była zima ... Jacek był w Krakowie, poszliśmy z sankami odebrać Kamila z przedszkola ... wracaliśmy „na około” żeby trochę pogadać ... Jacek był dziwny ... jakby trochę nieobecny ... mówił że „nie jest stąd” ... napisał nawet wiersz (który potem przerobiłem na tekst do piosenki pod takim właśnie tytułem) ... Miał nawrót choroby i lekarze zapisali mu jakieś zupełnie nowe lekarstwo ... eksperymentalnie ... Powiedział też wtedy, że chciałby aby na jego pogrzebie zabrzmiało „Soon” ... końcowa część „The Gates Of Delirium” z płyty „Relayer” Yes’ów ... Odpowiedziałem, że póki co – mamy w planie usłyszeć to na jakimś koncercie ... i że jest za młody na planowanie takich rzeczy jak własny pogrzeb ...
Potem nie widzieliśmy się przez jakieś dwa, trzy tygodnie ... nie byłem pewien czy jest jeszcze w Krakowie czy wrócili do Komornik - więc poszedłem go odwiedzić ... otworzyła mi jego mama ... powiedziała tylko jedno zdanie : „Jacek nie żyje ... dwa tygodnie temu popełnił samobójstwo” ... był luty 1996 roku ...
Nie byłem na pogrzebie, nie wiedziałem że Jacek nie żyje ... nikt z jego rodziny nie znał mojego telefonu, nikt nie wiedział gdzie mieszkam ... jego grób odwiedziłem po raz pierwszy dopiero dziesięć lat później (w 2006) ... i jedyne co mogłem zrobić to zanucić „Soon” ...
Zawsze kiedy o nim myślę chcę wierzyć że jest „u siebie” ... gdziekolwiek by to nie było ... Zawsze kiedy o nim myślę – przypominam sobie też koncert, na którym MiAŁ BYĆ ...
Jacek nie doczekał koncertu swoich marzeń – dwa lata po jego śmierci - w marcu 1998 roku do Polski na trzy koncerty przyjechał zespół Yes ... Musiałem to zobaczyć ... musiałem tam być ... Pojechaliśmy z Wojtkiem (moim bratem) i z Olusiem (kolegą z zespołu) na ich koncert do Katowic.
To było „coś więcej” niż zwykły koncert ... „coś” na pograniczu magii i snu ... niepowtarzalne i piękne ... Wcześniej i później bywałem na różnych koncertach, ale nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak właśnie YES w katowickim Spodku ... Jacek Gajkowski mawiał że Jon Anderson ma głos anioła ... ja usłyszałem to na żywo.
Kiedy zabrzmiał fragment „Ognistego Ptaka” Strawińskiego ... zgasły światła ... I nagle rozbłysły czerwienią, błękitem, zielenią ... zaczęli ... „Siberian Khatru” - przeniosło mnie natychmiast w zupełnie inny wymiar ... Miałem wrażenie że biorę udział w jakimś magicznym rytuale a nie rockowym koncercie ... Dźwięk był wszędzie – otaczał i mamił pulsującym rytmem perkusji i basu, gitara Steve’a Howe’a malowała mi przed oczyma jakiś fantazyjny obraz, a gdy usłyszałem głos Jon’a Anderson’a – na mojej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech ... Jak dziecko cieszyłem się że tam jestem ...
Jednocześnie było mi smutno, że nie ma tu Jacka ... że nie doczekał ... Stojąc wtedy na wprost sceny, w Katowickim spodku - wyobrażałem sobie jakby się cieszył ... Po prostu widziałem go oczyma wyobraźni ... niestety ... tylko wyobraźni ...
Zespół był w wyśmienitej formie ... Sekcja Squier / White bombardowała wysublimowanymi dźwiękami, Howe – niepowtarzalny gitarzysta o nieprzeciętnym , jedynym w swoim rodzaju brzmieniu grał jak natchniony ... anielski głos Anderson’a – taki sam jak na płytach sprzed 20 lat ... i jeszcze Panowie Billy Sherwood i Igor Koroszew - godnie zastępujący Wakeman’a ... Myślałem że to sen ...
Nie pamiętam już dzisiaj dokładnie co i w jakiej kolejności wtedy zagrali ... ale kilka chwil - wbiło się w moją pamięć bardzo mocno ...
Doskonale pamiętam tamto wykonanie „And You And I” z płyty „Close To The Edge” ... Przepiękna, wielowątkowa kompozycja przy której naprawdę czułem się jak ktoś wyjątkowy – kto dostąpił zaszczytu obcowania z muzycznym absolutem. Stałem w wielkim tłumie, na wprost sceny – i czułem jakbym był częścią organizmu – który całym swoim ciałem wchłania tę muzykę ... Przy pierwszych dźwiękach – zagranych przez Steve’a Howe’a na gitarze akustycznej niemal cała publiczność uniosła nad głowy zapalniczki ... Zamknąłem oczy, (pewnie nie ja jeden) ...
Kiedy zagrali „Heart Of The Sunrise” dźwięk basu omal nas nie powywracał ... by po chwili oderwać nas od ziemi natchnionym śpiewem Jon’a ... i unieść wysoko, naprawdę wysoko PONAD ...
Dwukrotnie podczas konceru Steve Howe zostawał sam z gitarą akustyczną ...
Kiedy grał „Mood for A Day” i „The Clap” ... słychać było każdy dźwięk jego gitary, każde przesunięcie palców po gryfie - jakbym słuchał tego koncertu w słuchawkach ... wokół panowała kompletna cisza ... a gdy kończył – dopiero brawa uświadamiały że to spodek ... koncert ...
Zadedykowany Polsce i Polakom przez Jona Andersona – „Polonaise” ... poruszył wszystkich ... Jon zapowiadając ten utwór powiedział nawet : „Mój sen się spełnił – Jestem w Polsce” (w wywiadzie z 1984 roku obiecał że jeśli zespół zagra w Polsce – wykona ten utwór) Wykonał ...
Mistrzowsko zagrane hity których przecież nie mogło zabraknąć - „Open your Eyes” czy „Owner Of A Lonely Heart” - mimowolnie sprawiały że moje stopy wybijały miarowy puls ... W końcu zagrali też fragment „Topograficznych Oceanów” – niesamowity "Revealing Science Of God" ... Jon ubrany na biało, scena skąpana w światłach, tłum wokół mnie ... Trans ... I poczucie kompletnego oderwania od miejsca i czasu ... jak wycieczka w starożytność, w inny wymiar ... Ponad 20 minutowy lot w najpiękniejsze zakamarki świata muzyki ... Doświadczenie tego na żywo to zupełnie coś innego niż słuchanie tej płyty w domu.
Kiedy grali „I've Seen All Good People” ... część publiczności zachęcona przez Andersona - zeszła pod scenę by tańczyć i śpiewać razem z nim ... Nie pamiętam już dokładnie jak do tego doszło ale w pewnym momencie zamiast orginalnego tekstu piosenki - wszyscy śpiewaliśmy słowa „All we are saying... is give peace a chance” – Lennona ... Nie istniały inne sprawy, nic nie liczyło się bardziej niż ta chwila ... w której byliśmy tam razem ... ja, YES i kilka tysięcy osób ... Kończące koncert „Roundabout" i „Starship Trooper” to było już czyste szaleństwo ... coś nie do opisania ... kompletnie zniewalające ...
O tym koncercie mógłbym napisać, że był niesamowity, magiczny, cudowny, rewelacyjny i poruszający ... Że zespół na niemal 3 godziny zabrał nas w magiczną podróż do świata muzyki, kompletnie odrywając od rzeczywistości ... że wychodząc z katowickiego Spodka - miało się wrażenie przekraczania jakiejś niewidzialnej bramy – do rzeczywistego świata ... W trakcie tego koncertu – ani raz nie spojrzałem na zegarek ... Kilka razy wymieniłem spojrzenia z moim bratem, który stał obok – ale nawet nie musieliśmy nic mówić, on też czuł tę magię ... Magię której tak naprawdę nie da się opisać – i choć spróbowałem, to mam niestety świadomość, że nie oddałem nawet jednej setnej tego - czego wtedy doświadczyliśmy ... a Jon Anderson – ma głos anioła ... dokładnie tak jak mówił Jacek.